niedziela, 28 marca 2010

W szponach nałogu ...

...tkwię. Podobno od dawna, chociaż tak naprawdę dopiero wczoraj przyznałam przed sobą, że jestem uzależniona.

Nie, nie od papierosów. Nigdy nie paliłam, to znaczy coś tam próbowałam udawać, że palę zaraz na początku studiów. Wydawało mi się, że papieros w ręce, trzymany w taki charakterystyczny nonszalancki sposób i dym wypuszczany powoli jak na filmach z Gretą Garbo albo Marleną Dietrich dodaje mi klasy. Ha, ha, ha... do czasu aż kolega wywołał zdjęcia z jakiejś imprezy i zobaczyłam jak "rasowo" się z tym papieroskiem wykrzywiam. Od razu mi przeszło. :)))

Alkohol też w normie. Wino lubię, zwłaszcza chilijskie lub argentyńskie, koniecznie czerwone i półwytrawne. Ale nie nadużywam. Znam smak poranka po nadużyciu. Też studenckie czasy, durne i chmurne. Dziś wiem, że kolejny kieliszek najprzedniejszego wina nie jest wart tego okropnego uczucia gdy ściany zaczynają wirować wokół równie rozchybotanej podłogi. Nic miłego. Dlatego NIGDY nie mieszam trunków i raczej nie przekraczam dwóch, no góra trzech trzech lampek wina.
O narkotykach nawet nie wspominam. W moim otoczeniu nigdy tego nie było. I dobrze. Cóż więc za nałóg trzyma mnie w swych szponach?

Kawa !!!!




Powiecie, też mi nałóg! I będziecie mieć rację, sama tak do wczoraj mówiłam jak mi ktoś sugerował, że może...że jednak... Miliony ludzi na świecie wypijają po kilka filiżanek, naukowcy uspokajają, że nie ma w tym nic groźnego. Niektórzy nawet udowadniają płynące z picia boskiego napoju korzyści. Jak się okazuje nie w ilości problem. Nałóg to nie nadużywanie, nałóg to niemożność funkcjonowania bez używki. Normalnego funkcjonowania. Bezpiecznego dla otoczenia...

Na sobotni poranek Małż zaplanował rodzinną wizytę w przychodni. Coroczne podstawowe badania krwi i moczu. Zapisał siebie i dzieci ( ja się zazwyczaj migam), przyniósł pojemniczki, ogłosił poranną zbiórkę. Ponieważ moje młodsze dziecię niechętne kłuciu szukało wsparcia u mamy, która "nigdy nie musi chodzić na pobieranie krwi" musiałam pokazać pedagogiczne podejście do tematu i ogłosiłam, że TEŻ JADĘ. Małż jasnowidz wyciągnął z dumą ( i satysfakcją nieukrywaną) przygotowany na wszelki wypadek czwarty pojemniczek. W sobotę wstałam raniutko i pobiegłam od razu do kuchni. Muszę Wam powiedzieć, że moim ulubionym weekendowym rytuałem jest pierwsza kawa wypita kiedy jeszcze wszyscy śpią. W szlafroku, przy kuchennym stole, nad obowiązkową krzyżówką z cichą muzyka w tle. To MOJE pół godziny, mój rozruch, moja zapowiedź dobrego dnia. No więc zbiegłam jak zwykle na dół, nastawiłam czajnik i ...uświadomiłam sobie, że do badania muszę być na czczo. A na czczo to znaczy nie tylko przed śniadaniem ale absolutnie i koniecznie przed poranną kawą. No i się zaczęło! Na początku w miarę spokojne, potem coraz bardziej nerwowe zerkanie na zegarek... obudzić wszystkich, ekspresowo wyszykować i mieć to już za sobą. Była ledwo szósta, badanie o ósmej... tyle czasu, tyle minut bez kawy... nie chcę... mam to w nosie, nie zbadam się... ale dałam Oli słowo, muszę tam być, muszę pokazać jak z uśmiechem na twarzy pozwalam sobie wbić igłę, żeby i ona pozwoliła pielęgniarce na to samo. Kręcę się po kuchni... krzyżówka bez kawy nie ma sensu... ubieram się... na szczęście moi też już zaczynają wstawać. Poganiam ich... trochę zbyt nerwowo... na pewno zbyt nerwowo, ale tak bardzo brakuje mi mojego kubka pełnego parującej, aromatycznej zawartości. Burczę... tata ze śmiechem uprzedza dzieci, żeby uważać na mamę, bo jest rozdrażniona... dam radę, wytrzymam. Wytrzymuję. Prawie. Tuż przed przychodnią jakieś głupstwo, drobiazg zupełny powiedziany przez Synia powoduje, że wybucham. Aż mi głupio. Na szczęście na miejscu wszystko odbywa się szybko i sprawnie. Możemy już wracać. Wszyscy są głodni, więc ku radości dzieciaków jedziemy do najbliższego McDonalds na śniadanie. I kubek cudownego, gorącego cappuccino dla mnie :))). Już jest dobrze, już jestem miła, już nie warczę. Przepraszam wszystkich za tą Mrs. Hyde, która siedziała we mnie od świtu.
Okropne, burczące babsko. Nie lubię jej. Ale kawę lubię i mimo wszystko nie zdecyduję się na odwyk.

P.S. 1
Przy okazji sobotniego śniadania w centrum handlowym zahaczyłam o Empik i kupiłam między innymi brązowy rzemyk. Dzięki temu zakładka, której brakowało przysłowiowej kropki nad " i "może wyjść na światło dzienne w postaci jaką dla niej wymarzyłam.






P.S. 2
... a cudne zdjęcie kawy pożyczyłam sobie stąd.

wtorek, 23 marca 2010

Wiosenne porządki ...

Mamy wreszcie wiosnę! Po pierwszej euforii, zachwytach nad pięknym słońcem, bezwietrznym niebem i cudownie plusową temperaturą czas wrócić na ziemię i zabrać się za wiosenne porządki. Nie tylko na trawnikach i w ogródkach, które wyszły spod śniegu marniutkie i zszarzałe. Pograbimy, posiejemy, wyjdzie "zielone" będzie ślicznie i świeżo.
Niestety na oknach "zielone" nie wykiełkuje i trzeba je po prostu umyć. :(((( Mycie okien to jedna z czynności domowych, których chronicznie nie cierpię. Trauma z dzieciństwa. Drugie to rozmrażanie lodówki, nawet nie wiem dlaczego tak tego nie znoszę... na szczęście lodówki teraz rozmrażają się same, a okna można myć po jednym, żeby zminimalizować stres :) Okna odhaczone. Przy okazji jest pretekst do zmiany ich wystroju, kupna nowych firanek, czy zmiany dekoracji. To tygrysy lubią najbardziej.
Potem szafa. Po wyniesieniu zimowych ubrań i butów na strych okazuje się najczęściej, że oczywiście "nie mamy co na siebie włożyć". Dzieci wyrosły z butów, nam by się przydał nowy płaszcz, czy kurtka. Nie ma rady, ruszamy na zakupy. Niestety, okazało się, że nie my jedni wpadliśmy na chytry plan zrobienia wiosennych zakupów w centrum handlowym. W sobotę chyba cały Kraków ruszył na łowy. Jak zobaczyłam te tłumy przy kasach, to mój zeszłoroczny płaszcz wydał mi się całkiem ładny a noszone od kilku lat ulubione pantofle wzruszały miękkością i dopasowaniem do stopy. Trudno, tę Wielkanoc przywitam w starym anturażu, aż taka zdesperowana nie jestem. Oczywiście coś tam kupiliśmy, bo znowu aż taka twarda też nie jestem, żeby się zaciąć i wracać z trzygodzinnych zakupów z pustymi rękami.

Wiosna!!!

Tak trochę z rozpędu a trochę, żeby się za te nieszczęsne okna nie brać posprzątałam też w komputerze. Strasznie spowolniał ostatnio, ale co się dziwić, jak przechowuje biedaczek setki a może tysiące zdjęć, każde ogromnych rozmiarów. Ściągane z aparatu "jak leci", dobre, niedobre, prześwietlone i nieskadrowane leżą na dysku i go zajmują. Jak ciachnęłam jednym zręcznym ruchem i bez sentymentów prawie połowę zasobów, to niemalże usłyszałam takie uff! które wydobyło się z mojego laptopa. Od razu zaczął śmigać jak trabant po liftingu :). Przy okazji postanowiłam pochwalić się ostatnimi przednówkowymi decou-wytworkami, żeby móc z czystym sumieniem i prawdziwie wiosenną weną zabrać się za zmalowywanie kolejnych. To to po kolei...

Jajka. Myślałam, że tylko ja mam jakąś blokadę na robienie wielkanocnych ozdób. Ale przeczytałam na kilku blogach, że nie jestem osamotniona. To chyba jakiś rodzaj wrodzonej przekory, że jak wszyscy malowali bombki, to mi się chciało kwiatów, jak teraz wszędzie kury jajka i bazie, to ja znowu w prowansalskie obrazki poszłam. Popełniłam raptem pięć pisanek i to tylko dlatego, że już dawno obiecałam je na wielkanocny kiermasz w szkole mojej Oli. Co się przy tym naklęłam to moje. Bo oczywiście wybrałam sobie jajeczka drewniane, pięknie utoczone, tyle że bez żadnej dziurki na patyk, bez żadnego "trzymadełka". Malowałam po połowie, lakierowałam takoż. Nawet nie powiem ile razy nurkowałam pod kanapę w poszukiwaniu jaja, które świeżo pociągnięte lakierem wymykało mi się z rąk jak Gustlikowi na proszonej kolacji i toczyło się w najbardziej zakurzony kąt. Nigdy więcej pisanek, zdecydowanie wolę oglądać cudeńka na Waszych blogach.


Te dedykuję Jasnobłękitnej, bo jakoś mi się cały czas z Nią kojarzyły. :)


Zrobiłam też kilka wieszaków...





I dwa obrazki, takie troszkę prowansalskie w stylu.

To moja pierwsza próba z serwetka naklejaną "po całości". Nie obyło się bez bąbli, ale przy drugim było ich już znacznie mniej i chyba znalazłam na to patent.

Zakładka, którą już znacie doczekała się sióstr bliźniaczek


I na koniec taki drobiazg na powitanie wiosny, chociaż kwiatki już na nim letnie.


Wiosna!!!

wtorek, 16 marca 2010

Umysł absolutnie nie ścisły ...


Nie mam głowy do cyferek.
Oczywiście nie chodzi tu o dodawanie, odejmowanie i inne działania matematyczne, bo po solidnym przygotowaniu w klasie mat-fiz. i maturze zdanej z tego przedmiotu na pięć radzę sobie jakoś do dziś. Chodzi mi o to, że zupełnie nie jestem w stanie zapamiętać numerów telefonów, PIN-ów wszelakich, PESELI i innych kodów dostępu. Ileż to razy zapytana gdzieś znienacka o numer WŁASNEJ !!!! komórki zastygam i czas dłuższy tak trwam w bezruchu przeczesując pliki w głowie. Nierzadko na próżno. Numery telefoniczne, PESELE całej rodziny, NIP firmowy i tym podobne zapisałam sobie w komórce i w razie czego mam. Gorzej z bankowymi PIN-ami. Każdy rozsądnie myślący człowiek wie, że najlepiej go nigdzie nie zapisywać, a już absolutnie w pobliżu portfela. Fajnie! Mój Małż obdarzony umysłem ścisłym potrafi spamiętać niezliczone ilości numerów i haseł, rzucając o każdej porze dnia i nocy najdłuższe zestawy alfanumeryczne. Ja też tak chciałam. Dlatego, gdy dostałam (dawno temu) pierwszą własna kartę do bankomatu zastosowałam się do Jego sugestii - przeczytaj, zapamiętaj i zniszcz kartkę. Przeczytałam...zapamiętałam, cztery cyferki, co to dla mnie... kartkę podarłam na strzępy i wyrzuciłam i ... po pół godzinie nie miałam bladego pojęcia co na niej było. Małż też nie wiedział, bo oczywiście zapomniałam Mu powiedzieć. No i co? No i przez wiele miesięcy jak ta sierota ostatnia za każdym razem prosiłam męża o wyciąganie pieniędzy z bankomatu. Nie miałam odwagi pójść do banku i przyznać się, że zapomniałam PIN. Żeby się ze mnie śmiali!!!!! Przy okazji wymiany kart nowy numer PIN długo chowałam zapisany w bezpiecznym miejscu, tak na wszelki wypadek :)))

Dlaczego to piszę?


Bo ta moja nieszczęsna przypadłość uniemożliwia mi niestety przyswojenie tajników profesjonalnego (no prawie) fotografowania. Dobrych zdjęć nie da się zrobić "małpką" z wciśniętą opcją AUTOMAT. Żeby zrobić dobre zdjęcie trzeba pobawić się przesłoną, ustawić czas naświetlania. I tu pojawiają się te nieszczęsne cyferki, których nijak nie jestem w stanie spamiętać. Można mi powtarzać do bólu, taka przesłona - taki efekt, śmaka - inny... za chwilę już mi się to wszystko miesza i znowu robię zdjęcia na czuja. Nie przeskoczę tego, niestety, taka ułomność mózgu i już.

Na szczęście mój Synio nie ma tego problemu, co więcej, złapał bakcyla i już z całkiem fajnym skutkiem bawi się lustrzanką. Nie protestuje też, kiedy proszę Go o zrobienie zdjęć moim "wytworkom" na przykład. Zdjęcia do dzisiejszego posta, to właśnie dzieło Kuby.


A co ostatnio zmalowałam?

Udało mi się znaleźć wystarczając"męskie" serwetki, więc skończyłam wreszcie dawno obiecany, wizytownik dla Małża ...




... motyw bardzo mi się spodobał, więc wykorzystałam go jeszcze
do zrobienia bardzo kobiecej i subtelnej zakładki dla siebie ...


No i stworzył się niechcący taki mały komplecik.
Dobrze, że kupiłam więcej serwetek z tym motywem, bo już mam zamówienia na identyczne zakładki. :)))))

czwartek, 11 marca 2010

Motylowo mi ...

Lenię się ostatnio jeśli chodzi o decou-, oj lenię. Niby coś robię, ale to raczej takie drobiazgi, zaczęte i przerwane w pół drogi. Nie martwię się tym jednak zbytnio,bo uważam, że lepiej robić mało, ale z sercem niż dużo, ale bez entuzjazmu. Decou- nie jest moim źródłem utrzymania, więc robię bo lubię (Ago, wybacz cytat bez pozwolenia) i kiedy mam wenę. Teraz mam wenę na buszowanie po Waszych blogach, czytanie, oglądanie. Tyle się u was dzieje! Tyle pięknych rzeczy zrobiłyście! Podziwiam Was i bardzo zazdroszczę tej kreatywności. To wszystko wydaje się powstawać ot tak, od niechcenia. Zdaję sobie sprawę, że tak nie jest, że wkładacie w to mnóstwo pracy i czasu, ale lekkość efektu końcowego jest zadziwiająca. No więc buszuję po Waszych stronach godzinami, przy okazji pięć razy gotuję wodę na kawę, bo zapominam, że nastawiłam czajnik, przypalam ziemniaki i sosy ... znacie to?

Przy okazji witam w gronie obserwujących mój blog nowe osoby: Gabrysię ( jej całkiem młody blog jest bardzo ciepły i urzeka "normalnością"), Martinę (właścicielkę jednego z piękniejszych domów jakie widziałam), de Zeal (że ja wcześniej nie znalazłam Jej bloga, Uwielbiam Jej poczucie humoru, cudowną autoironię i lekkość pióra, klawiatury znaczy). Dziękuję, że chcecie tutaj zaglądać, że zostawiacie ślad w postaci komentarza. To bardzo miłe i bardzo to sobie cenię.

Przy okazji zahaczę jeszcze temat wyróżnień. Penelopa pierwsza zabrała głos w tej sprawie, ale przyznam, że i mnie męczyło to od pewnego czasu. Jednak "będąc młodą... blogerką" nie chciałam wyskakiwać przed orkiestrę i grymasić. Nie byłam aż tak zasypywana wyróżnieniami, więc umówmy się mile łechtane ego przysłaniało wątpliwości ;). Jednak ostatnie wyróżnienie, obwarowane regułami spowodowało, że zamiast nagrody zobaczyłam "łańcuszek szczęścia". I wiecie co? Przestraszyłam się, że coś, co w założeniu miało być dowodem, że czyjś blog nam się podoba, inspiruje, zachwyca zdewaluowało się i stało czymś kłopotliwym. Bo jak wybrać spośród dziesiątek blogów kilka, jakie kryterium zastosować, jak poradzić sobie z wyrzutami sumienia, że się kogoś pominęło? Kiedyś myślałam, że opowieści o tym, jak trudno jest przekazać wyróżnienie, to zwykła kokieteria. Sama się przekonałam jakie to niewdzięczne zadanie. Dlatego z ulgą przyjęłam inicjatywę Penelopy, pomoc Bestyjeczki i włączyłam się do akcji "Wyróżnienia są miłe, ale nie, dziękuję". Jeśli podoba Wam się mój blog, lubicie tu zaglądać, zostawcie kilka słów komentarza, napiszcie proszę emalię. To będzie dla mnie prawdziwe, szczere wyróżnienie.

Żeby jednak post ten nie pozostał golutki ;) to pokażę Wam jaki kosz na śmieci zmalowałam dla mojej Oli. Miał być oklejony tym "ludzikowym" motywem, który tak mnie zachwycił i który jest na wieszaku i sercach. Niestety (albo stety) Ola zaglądała mi przez ramię, kiedy zamawiałam kolejne serwetki. Zobaczyła na jednej piękny rój niebieskich motyli i powiedziała, że ta albo żadna. Poczekała cierpliwie na przesyłkę i teraz swoje wycinankowe śmietki może zgarniać do motylowego kosza. A ja myślę nad zrobieniem podobnego dla siebie, do mojego decou-kącika, bo to bardzo wygodny patent przy wycinaniu serwetkowych wzorków.


Wystarczyło przenieść kosz w inne miejsce a zupełnie pozmieniały mu się kolory :))
W rzeczywistości jest niebieski w wielu odcieniach tego pięknego koloru.


W poszukiwaniu lepszego światła kosz zawędrował aż na łóżko
a ja przesadziłam z "obróbką" techniczną ;)))

Na dnie przysiadł jeszcze jeden, tym razem samotny motylek.

Żegnam się więc z Wami tym razem delikatnym łopotem motylich skrzydeł. Może one przywołają wreszcie upragnioną wiosnę? Już jest jakby troszkę cieplej? U Was też?

poniedziałek, 8 marca 2010

A w sercu ciągle MAJ :))) ...


Niech się święci 8 marca!
Niech się święci, bo to wspaniała okazja by pozimową szaroburość ożywić kolorami.



Nasi kochani chłopcy zrobili nam niespodziankę już wczoraj wieczorem. Podstępnie wybyli z domu, by powrócić z przepięknym bukietem tulipanów.
Nie zapomnieli też o małej kobietce, która do teraz puchnie z dumy i wszystkim opowiada, że dostała "swój własny" bukiet.
Nawet supermarketowa "bidula", zobaczywszy swoich rasowych krewniaków wreszcie pokazała kwiaty.

Dziękujemy Wam chłopcy!!!!! Kochamy Was!!!!

niedziela, 7 marca 2010

Wyróżnienia puszczam w świat ...

Dostawać wyróżnienia jest bosko, że tak sobie lekko sparafrazuję linijkę piosenki Maanaamu. A pewnie, bo to cieszy, bo milutko łechce moją próżność, bo świadczy o tym, że ktoś tam po drugiej stronie komputerowego monitora czyta, ogląda, czasem komentuje. Dla takiego "młodego bloggera" jak ja każdy dopisujący się do stałych gości, każdy komentujący moje wpisy jest jak promyk słońca na zimowym niebie. Bo nawet jeśli zakładałam ten blog przede wszystkim dla siebie "ku pamięci", to miałam też nadzieję, że uchylone w ten sposób okno do mojego poukładanego świata przyciągnie spojrzenia myślących i odczuwających podobnie. I nie zawiodłam się. Blogi do których zaglądam to miejsca ciepłe, pełne życzliwości dla ludzi, pełne kreatywnych pomysłów na stworzenie swojego świata piękniejszym. Takie są, bo ich autorki są takie. Wy takie jesteście. Bez względu na to czy Waszą pasją jest haft krzyżykowy, scrapp czy decou-, czy spędzacie czas pielęgnując ogród, urządzając dom czy piekąc chleb robicie to z pasją, sercem i pięknie o tym opowiadacie. Dziękuję Wam za to, że jesteście, za to, że mogę zaglądać do waszych domów i pracowni, szukać tam inspiracji, motywacji czy po prostu relaksu. Dziękuję za komentarze, które są rodzajem rozmowy na temat podrzucony we wpisach i za emaile, które mile zaskakują i baaaaaaardzo cieszą. Jeszcze raz dziękuję też za wyróżnienia, które teraz z przyjemnością przekazuję dalej.

Otrzymane od Zielichy
...


...przekazuję dziewczynom, z którymi już po kilku zamienionych słowach poczułam prawdziwe "pokrewieństwo dusz". To Margott z "a wszystko co kocham" i Fila z "mojej prowansji".


Przyznany mi ostatnio niemal jednocześnie przez Ivcię z "Anioła z Zieleńca" i Margott z "a wszystko co kocham" ...



... przekazuje 10 blogom (bo taki jest wymóg tego wyróżnienia, ale serce boli, że nie mogę go przyznać wszystkim). Ivcia sprawdziła, że pochodzi ono z Białorusi, ja wyślę je między innymi za południową granicę.

Mam jeszcze wiązankę wyróżnień od Kaprysi i wierzcie mi, nie umiem już zdecydować komu ją przekazać. KAŻDY blog, który odwiedzam zasługuje by dostać taki bukiet i dlatego daję go wszystkim, których wpisałam sobie do Ulubionych.



Są Wasze.

A na koniec, tradycyjnie już, dedykuję Wam wszystkim przepiękny motyw muzyczny. To utwór jednego z moich ulubionych kompozytorów filmowych (i nie tylko) Shigeru Umebayashi z magicznego i hipnotyzującego obrazem i dźwiękiem filmu " Dom latających sztyletów". Miałam problem z wyborem pomiędzy krótką wersją instrumentalną z pięknymi obrazami z filmu a bardzo rozbudowaną sześciominutową wersją wokalną bez obrazków. Wybrałam złoty środek - sopran Kathleen Battle ilustrowany fragmentami filmu. Zapraszam do baśniowego świata.


środa, 3 marca 2010

Dobrze mieszkać...


Wczoraj wreszcie na moją krakowską "wieś" dotarł pierwszy numer pisma "Dobrze mieszkaj". Zachęcona informacją, że będzie w nim artykuł o znanych w blogowym świecie dziewczynach wypatrywałam go na półkach już od pewnego czasu. I był! Tylko dlaczego taki krótki, dlaczego tak pobieżnie? Przecież wnętrza Małgosi, to materiał na cały numer takiego pisma. Przynajmniej! To samo Elle i cudowne drobiazgi wychodzące spod Jej rąk. Szkoda. Ale może jeszcze kiedyś...

Poza artykułem o dyktujących trendy blogerach było też to, co w pismach wnętrzarskich lubię najbardziej - prawdziwe domy i mieszkania. Nie stylizacje, nie wizualizacje projektantów, ale żyjące wraz z mieszkańcami cztery kąty. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze uwielbiałam podglądać jak mieszkają inni. W czasach, gdy nikt nie miał pojęcia o trendach, gdy meble i wyposażenie brało się ze sklepu bez zastanowienia, bo akurat "rzucili", uwielbiałam przyglądać się cudzym domom zza nie zasłoniętych okien. Najczęściej było to to samo, co w domu moich rodziców. Charakterystyczną meblościankę zauważam teraz w serialach telewizyjnych i filmach o tamtych czasach :)

Teraz już nie musimy wszyscy mieszkać tak samo. W urządzaniu wnętrz możemy pokusić się na realizację najbardziej śmiałych, szalonych i co najważniejsze zgodnych z własnym poczuciem stylu i estetyki pomysłów. Kto nie wie, lub nie umie ma do dyspozycji armię dekoratorów, projektantów i stylistów, którzy pomogą zrealizować marzenia klienta. Fajnie jest potem oglądać takie spójne dzieło, w którym podłoga pasuje do klamek a lampa nie kłóci się z fotelem. Ja jednak wolę wnętrza z pozoru przypadkowe, powstające nie od linijki, żyjące i zmieniające się wraz z mieszkańcami. Takie, w których widać duszę, w których pasje, zamiłowania i przyzwyczajenia domowników przekładają się na to, co ich otacza. Nie sztuką jest wydać mnóstwo pieniędzy i mieszkać w salonie meblowym, sztuką jest z wielu kawałków skleić DOM. I to jest właśnie dla mnie istota zwrotu "dobrze mieszkać"- dobrze, czyli w zgodzie ze sobą. Takich prawdziwych domów szukam przeglądając portale i pisma wnętrzarskie

I nie ma znaczenia, że jeden jest w stylu rustykalnym, inny" shabby chic" a jeszcze inny aż pachnie Orientem. Zatapiam się w zdjęciach takich wnętrz, wzdycham z zazdrością nad konsekwencją stylistyczną, której wciąż nie umiem w sobie wypracować :)), zachwycam detalami. I chociaż to nie zawsze moje klimaty, to często mogę coś podpatrzeć i "zaadoptować".

A nasz dom? No cóż, nie jest jak z żurnala. Wciąż coś w nim zmieniamy, przestawiamy. Pojawiają się nowe kolory, nowe bibeloty, meble wędrują nieustannie z miejsca na miejsce :). Żyje razem z nami i co najważniejsze, jest naszą przystanią. Miejscem do którego z przyjemnością wracamy i o którym możemy powiedzieć, że jest naszym DOMEM.

A na muzyczny spacer, zapraszam Was tym razem do Wenecji.
Angelo Badalamenti urzekł mnie lata temu muzyką do niesamowitego, mrocznego i tajemniczego serialu Davida Lyncha "Twin Peaks". Piosenki "The Nightingale" mogłabym słuchać w nieskończoność...

A to jest fragment ścieżki dźwiękowej z filmu "Miasto zaginionych dzieci". Czyż nie piękny? Idealny na dzisiejszy wieczór.