To już się powoli staje tradycją, że gdy zbliża się weekend zacieram łapki z radości, że wreszcie odkurzę mój blog, uporządkuję kołaczące się po łepetynie myśli przeróżne i przeleję je w zgrabniutki, długi i obficie okraszony zdjęciami post. Niestety wbrew prawom fizyki im więcej mam czasu, tym mam go mniej, więc ostatnio na planach i zamiarach się wszystko kończy. Tym sposobem mijają tygodnie a mój blog rzęsą zarasta a "super przemyślenia" o świecie i życiu dezaktualizują się albo odlatują gdzieś w niebyt. Niewielka pewnie to strata dla czytającej ten blog "ludzkości", coraz mniej licznej, na co sobie oczywiście sama zapracowałam (chociaż tu by bardziej pasował neologizm "zaleniłam"). Nie mam poczucia misji, nie sądzę też, by moje wynurzenia na tematy aktualne były komukolwiek niezbędne do życia, ale mimo wszystko wciąż jeszcze lubię ten mój blog i lubię czasem napisać w nim kilka zdań, jeśli nie dla czytelnika mniej lub bardziej anonimowego, to dla siebie samej, choćby "ku pamięci".
Miałam nadzieję, że weekend dłuższy o dwa dni pozwoli mi jednak przełamać impas. Słowo honoru, miałam nie tylko szczerą chęć ale i bardzo głębokie przekonanie, że tym razem, to już nie ma siły żebym czegoś nie napisała. Nawet się w głowie ułożył temacik zgrabny, nie zdradzę jaki, bo, kto wie, może jednak go w końcu wykorzystam, ale cóż... W środowy wieczór nie siadłam do pisania, bo "przecież ma jeszcze cztery dni wolnego", zresztą zaraz po pracy dopadła mnie przemożna potrzeba doprowadzenia chałupy do błysku i zamiast buszować po blogosferze latałam na mopie, przeganiałam pająki, zadomowione już bezczelnie w kątach za meblami, pucowałam szyby, lustra i półki, które zazwyczaj omiatałam jedynie wzrokiem a nie ścierką. W poczuciu prawdziwego spełnienia padłam późnym wieczorem na fotel i jedyne, na co miałam jeszcze siły to było obserwowanie jak na mundialu Chile ekspediuje do domu Hiszpanię (lampka chilijskiego wytrawnego wina zupełnie przypadkowo wpasowała się w klimat meczu).
W czwartek odsypiałam codzienne pobudki o świcie a potem przez pół dnia snułam się po domu zdziwiona, że nic nie muszę...
W piątek trochę popracowałam, ale tylko tyle ile chciałam i kiedy chciałam, więc to się nie liczyło jako praca, ale troszkę zniechęciło do komputera.
W sobotę rano stwierdziłam, że starczy już tego odpoczywania i nicnierobienia i marnowania wolnego czasu i ogłosiłam, że jedziemy do Wrocławia. Mój plan obejmował aquapark dla dzieciaków i saunę dla starszaków. Małż szybko omiótł internet i dorzucił wejście na skytower i oglądanie panoramy miasta z 49 pietra najwyższego wrocławskiego wieżowca i ewentualnie gokarty... Było fajnie... wróciliśmy koło północy, padnięci... nie było szans na pisanie.
Dzisiaj ... Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie niedziela to już przedsionek poniedziałku. Nie umiem się nią cieszyć, bo myślę, za często i za dużo o tym, co będzie jutro. I żeby zagłuszyć te myśli szukam zajęć odległych od tego, co kojarzy się z pracą, a więc też z komputerem. Dziś dopadła mnie potrzeba jakiejś zmiany w salonie. Impuls był nagły i tak silny, że musiałam coś zrobić już teraz, zaraz natychmiast. Moi chłopcy wiedzą, że gdy dopada mnie taki "mus", to nie ma co mnie studzić, odradzać, że nie wolno wówczas używać przy mnie słowa "później". Wiedzą, że choćby nie wiem co będę dźwigać, przesuwać, przewieszać i że w takiej sytuacji można mi tylko pomóc albo zejść z drogi. Tym razem pomogli, co więcej mieli własne pomysły i posunęli się dalej niż sama miałam śmiałość się posunąć. W ten sposób zrobiliśmy razem pierwszy, ale dość radykalny krok ku odkładanemu na bliżej niesprecyzowaną przyszłość generalnemu remontowi tej części domu, co nie ukrywam cieszy mnie bardzo, bo salon to wstyd przyznać najmniej spójna, najmniej przytulna i najmniej "moja" część domu i czas już najwyższy, żeby to zmienić. Mam nadzieję, że uda się to zrobić w te wakacje.
Jutro poniedziałek. Znowu pobudka o piątej, znowu stres i nerwy, jak niemal każdego dnia. Jedno jednak będzie ten dzień różniło od poprzednich. W zasadzie o tym miał być ten wpis i pewnie by był, gdyby powstał w środę. Bo w środę przeżywałam to straszliwie... bo to jak symboliczne przejście do kolejnego etapu, zamknięcie jakiegoś okresu. Wyjątkowo trudno było mi się z tym pogodzić, nie chciałam tego zaakceptować, pewnie dlatego zwlekałam z wizytą u lekarza. Bagatelizowałam objawy. Niestety nie dało się dłużej oszukiwać samej siebie ...
Od środy moje widzenie z bliska wspomagają one...
Jutro po raz pierwszy zasiądę do pracy mając na nosie okulary do pracy przy komputerze i czytania.
W planach, dość bliskich niestety druga para do widzenia z oddali, do prowadzenia auta ...
Czas robi swoje...