niedziela, 22 czerwca 2014

No cóż ... i na mnie przyszło ...

To już się powoli staje tradycją, że gdy zbliża się weekend zacieram łapki z radości, że wreszcie odkurzę mój blog, uporządkuję kołaczące się po łepetynie myśli przeróżne i przeleję je w zgrabniutki, długi i obficie okraszony zdjęciami post. Niestety wbrew prawom fizyki im więcej mam czasu, tym mam go mniej, więc ostatnio na planach i zamiarach się wszystko kończy. Tym sposobem mijają tygodnie a mój blog rzęsą zarasta a "super przemyślenia" o świecie i życiu dezaktualizują się albo odlatują gdzieś w niebyt. Niewielka pewnie to strata dla czytającej ten blog "ludzkości", coraz mniej licznej, na co sobie oczywiście sama zapracowałam (chociaż tu by bardziej pasował neologizm "zaleniłam"). Nie mam poczucia misji, nie sądzę też, by moje wynurzenia na tematy aktualne były komukolwiek niezbędne do życia, ale mimo wszystko wciąż jeszcze  lubię ten mój blog i lubię czasem napisać w nim kilka zdań, jeśli nie dla czytelnika mniej lub bardziej anonimowego, to dla siebie samej, choćby "ku pamięci".

Miałam nadzieję, że weekend dłuższy o dwa dni pozwoli mi  jednak przełamać impas. Słowo honoru, miałam nie tylko szczerą chęć ale i bardzo głębokie przekonanie, że tym razem, to już nie ma siły żebym czegoś nie napisała.  Nawet się w głowie ułożył temacik zgrabny, nie zdradzę jaki, bo, kto wie, może jednak go w końcu wykorzystam, ale cóż... W środowy wieczór nie siadłam do pisania, bo "przecież ma jeszcze cztery dni wolnego", zresztą zaraz po pracy dopadła mnie przemożna potrzeba doprowadzenia chałupy do błysku i zamiast buszować po blogosferze latałam na mopie, przeganiałam pająki, zadomowione już bezczelnie w kątach za meblami, pucowałam szyby, lustra i półki, które zazwyczaj omiatałam jedynie wzrokiem a nie ścierką. W poczuciu prawdziwego spełnienia padłam późnym wieczorem na fotel i jedyne, na co miałam jeszcze siły to było obserwowanie jak na mundialu Chile ekspediuje do domu Hiszpanię (lampka chilijskiego wytrawnego wina zupełnie przypadkowo wpasowała się w klimat meczu).

W czwartek odsypiałam codzienne pobudki o świcie a potem przez pół dnia snułam się po domu zdziwiona, że nic nie muszę...

W piątek trochę popracowałam, ale tylko tyle ile chciałam i kiedy chciałam, więc to się nie liczyło jako praca, ale troszkę zniechęciło do komputera.

W sobotę rano stwierdziłam, że starczy już tego odpoczywania i nicnierobienia i marnowania wolnego czasu i ogłosiłam, że jedziemy do Wrocławia. Mój plan obejmował aquapark dla dzieciaków i saunę dla starszaków. Małż szybko omiótł internet i dorzucił wejście na skytower i oglądanie panoramy miasta z 49 pietra najwyższego wrocławskiego wieżowca i ewentualnie gokarty... Było fajnie... wróciliśmy koło północy, padnięci... nie było szans na pisanie.

Dzisiaj ... Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie niedziela to już przedsionek poniedziałku. Nie umiem się nią cieszyć, bo myślę, za często i za dużo o tym, co będzie jutro. I żeby zagłuszyć te myśli szukam zajęć odległych od tego, co kojarzy się z pracą, a więc też z komputerem. Dziś dopadła mnie potrzeba jakiejś zmiany w salonie. Impuls był nagły i tak silny, że musiałam coś zrobić już teraz, zaraz natychmiast. Moi chłopcy wiedzą, że gdy dopada mnie taki "mus", to nie ma co mnie studzić, odradzać, że nie wolno wówczas używać przy mnie słowa "później". Wiedzą, że choćby nie wiem co będę dźwigać, przesuwać, przewieszać i że w takiej sytuacji można mi tylko pomóc albo zejść z drogi. Tym razem pomogli, co więcej mieli własne pomysły i posunęli się dalej niż sama miałam śmiałość się posunąć. W ten sposób zrobiliśmy razem pierwszy, ale dość radykalny krok ku odkładanemu na bliżej niesprecyzowaną przyszłość generalnemu remontowi tej części domu, co nie ukrywam cieszy mnie bardzo, bo salon to wstyd przyznać najmniej spójna, najmniej przytulna i najmniej "moja" część domu i czas już najwyższy, żeby to zmienić. Mam nadzieję, że uda się to zrobić w te wakacje.

Jutro poniedziałek. Znowu pobudka o piątej, znowu stres i nerwy, jak niemal każdego dnia. Jedno jednak będzie ten dzień różniło od poprzednich. W zasadzie o tym miał być ten wpis i pewnie by był, gdyby powstał w środę. Bo w środę przeżywałam to straszliwie... bo to jak symboliczne przejście do kolejnego etapu, zamknięcie jakiegoś okresu. Wyjątkowo trudno było mi się z tym pogodzić, nie chciałam tego zaakceptować, pewnie dlatego zwlekałam z wizytą u lekarza. Bagatelizowałam objawy. Niestety nie dało się dłużej oszukiwać samej siebie ... 

Od środy moje widzenie z bliska wspomagają one...


Jutro po raz pierwszy zasiądę do pracy mając na nosie okulary do pracy przy komputerze i czytania.




W planach, dość bliskich niestety druga para do widzenia z oddali, do prowadzenia auta ...


Czas robi swoje...

niedziela, 1 czerwca 2014

Gdzieś ...

Opowiem Wam o mieście, w którym bywam najczęściej. Oczywiście nie licząc tego, w którym mieszkam i mojej rodzinnej miejscowości. To miejsce niezwykłe, trudne do jednoznacznego określenia. Ma wiele twarzy, można powiedzieć, że sprawia wrażenie ulepionego z różnych elementów.W zasadzie podczas każdej kolejnej wizyty odkrywam je na nowo, zawsze jest to jakieś zaskoczenie, bo za każdym razem trafiam w inną przestrzeń. Już sam wjazd do miasta jest inny w zależności od strony świata, z której się nadjeżdża. Najładniej jest od strony południowej. Ten wjazd jest najbardziej malowniczy, niemal bajkowy, bo wita nas ogromny, stary park. Wielkie drzewa, mnóstwo krzewów, trawniki okolone klombami. Przez środek parku przepływa rzeka, nad którą zwieszają swoje wiotkie gałęzie wiekowe, powyginane wierzby. Wyjątkowo duży, drewniany most jest jakby bramą wjazdową dla przybyszów. Mimo, że odwiedzałam to miasto wielokrotnie, tylko raz wjeżdżałam przez ten most. Była pełnia wiosny, wszystko niemal eksplodowało zielenią, słońce odbijało się od tafli wody, kolory kwiatów były tak czyste, tak intensywne, jak tylko w maju potrafią być. Dziwne, że nigdy potem do tego parku nie trafiłam, ale nie tracę nadziei, że jeszcze kiedyś go zobaczę. Wyobrażam sobie, że równie piękny jest jesienią, gdy wierzby płaczą liśćmi ...

Wjazd od północy to zupełnie inne klimaty. Trochę jak z amerykańskiego filmu, krajobrazy z jakiegoś prowincjonalnego miasteczka w Montanie, czy Utah, żółte łany pszenicy, czy innego zboża, może kukurydzy, nie pamiętam, w każdym razie żółte były i ciągnęły się niemal po widnokrąg. A miedzy nimi, to niewiarygodne, ale piaszczysta, nawet nie do końca ubita droga, dopiero przy wlocie do miasta przechodząca w bruk, prawdziwe kocie łby ciągnące się aż do samego rynku. Czy są jeszcze gdzieś, prawdziwe piaszczyste drogi? Nie wiem, wydawałoby się, że nie, ale tam taka droga jest. Nie mam pojęcia jak się po niej jeździ autem, zwłaszcza w deszczowe dni, ja pokonywałam ją pieszo, raz tylko gdy opuszczałam to miasto po jednej z wizyt. To było lato, do tej pory pamiętam jak pszeniczne kłosy falowały poruszane wiatrem. I zapach pamiętam rozgrzanego upałem piachu, z nutką sosnowej woni niesionej od okalających miasto lasów.

Miasto raczej nie jest małe. Jest chyba nawet dość spore. Nie wiem jednak dokładnie jaki obszar zajmuje ani ilu ma mieszkańców. Przedmieścia z wysokimi blokami usytuowanymi niemal na pustynnie bezdrzewnej przestrzeni sprawiają wrażenie, że ludzi jest tu sporo. Czy to osiedla sypialnie zbudowane dla pracowników okolicznych fabryk, których czarne i i dymiące złowrogo kominy widać z zachodniej strony? Nie jestem pewna, nie zapuszczałam się tam zbyt często. Zbyt są smutne, niemal orwellowsko przygnębiające i beznadziejne. Wielkie betonowe ściany i małe okienka, jak czarne kropki na tle betonowej szarości. I ten nisko snujący się ponury smog, nie tyle otulający, co obezwładniający domy paraliżującym uściskiem.

Jakże inna jest  centralna część miasta, wyraźnie widać, że dużo starsza, z niską kamieniczną zabudową, gdzieniegdzie tylko oszpeconą "nowoczesną" architekturą z epoki gierkowskiego PRL-u.  Obok stylowych, dwupiętrowych kamieniczek niskie, betonowe klocki-pawilony. Sprawiają wrażenie upchniętych naprędce, bez specjalnego pomysłu, wsuniętych w wolne przestrzenie na siłę. Szarobure, niedoskonałe łaty na rasowej, kolorowej, choć już dotkniętej patyną przestrzeni starego miasta. W idealnie odrestaurowanych, barwnych kamieniczkach ulokowały się banki, ekskluzywne restauracje, czy galerie (te prawdziwe... sztuki, a nie handlowe), pawilony to głównie sklepy, które też sprawiają wrażenie, jakby zatrzymały się gdzieś w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ekspedientki mają tam nakrochmalone czapeczki na głowie i buty nazywane kiedyś zdrowotkami. Asortyment też jakby przeniesiony z tamtych lat. W sklepie tekstylnym są materiały nawinięte na kartonowe "deseczki", a w "1001 drobiazgów" jest tysiąc i jeden, a może i dwa tysiące drobiazgów przeróżnych. Wyobraźcie sobie, że znalazłam też sklep nabiałowy, w którym sprzedawano śmietanę nalewaną taką dziwaczną chochlą-miarką prosto do kanek i słoików przynoszonych przez klientów z domu. Ostatni raz widziałam coś takiego, gdy byłam małą dziewczynką... 

Zabawne, że moim najpiękniejszym wspomnieniem z tego miasta nie jest ani ten park bajkowy, ani panorama miasta oglądana z zamkowego wzgórza (tak, bo jest tam też zamek na wzgórzu), ani inny zabytek. Najpiękniejsze i najbardziej wyraźne wspomnienie stamtąd to ... sklep z używaną odzieżą, szmateks, lumpeks, "dior", czy jak tam jeszcze zwą to miejsce. Nie byle jaki jednak, nie taki, jakie widujemy w naszych miastach i miasteczkach. To był sklep magiczny niemalże. Ogromny, z mnóstwem pomieszczeń usytuowanych na kształt labiryntu, połączonych korytarzami, schodami raz w górę, raz w dół. W każdym pomieszczeniu był inny rodzaj towaru. Nie było to upchnięte byle jak na wieszakach ani skłębione w wielkich koszach. Nie było bezładnego przemieszania bluzek ze spodniami, szalików oplatających sukienki, nie było tego lumpeksowego chaosu. Niemal nieograniczona przestrzeń pozwalała wyeksponować towar w cudownie malarskich kompozycjach, ułożyć w martwe natury kuszące oczy, karmiące zmysły. Każde pomieszczenie stanowiło osobną całość, coś jakby dział, tyle, że w typowym sklepie są banalne podziały na odzież damską, męską, buty, akcesoria itp. Tutaj był na przykład pokój z szyldem "twój pierwszy bal" z sukniami, pantofelkami i biżuterią, albo inny o intrygującej nazwie "kiedy, jeśli nie dziś?" pełen kolorowych, szalonych w formie ubrań, peruk przeróżnych i butów na zwariowanych obcasach. Był pokój pełen starych winylowych płyt i kaset magnetofonowych, inny z regałami pełnymi buteleczek z perfumami o tak oryginalnych zapachach jak "pączki babci Józi", "fiołki z rowu przy cmentarzu", "słomkowy kapelusz zostawiony na łące za stodołą" czy "tatarak ze stawu przy pałacu". Zapamiętałam tylko nazwy tych perfum, które otworzyłam i powąchałam. Rzeczywiście pachniały tak, jak obiecywała etykietka. A było ich tysiące... Podobno spędziłam w tym sklepie kilka dobrych godzin, tak przynajmniej twierdził mój Małż, który czekał na mnie w pobliskiej kawiarni, aż w końcu zniecierpliwiony tym czekaniem i zaniepokojony moją nieobecnością oderwał mnie dzwonkiem telefonu od lady dokładnie w chwili, gdy wybierałam jedną z buteleczek. Dla mnie to było jak chwila, jakbym była poza czasem. I podobnie jak z parkiem bajkowym, czy drogą wśród wzgórz byłam tam tylko raz jeden. Zabawne, ale za każdym razem, gdy powracałam do miasta, pierwszym miejscem, do którego kierowałam swoje kroki był ten sklep. To znaczy miejsce, w którym wydawało mi się, że stał... Miałam wrażenie, że było to niemal w centrum rynku, nie sposób nie trafić, a jednak ... błądziłam wśród wąskich uliczek, zaglądałam nawet w podwórza... Niestety. Nikt z zagadniętych po drodze mieszkańców nie umiał mi wskazać drogi, mało tego większość nie miała pojęcia o czym mówię.

Wczoraj też byłam w tym mieście. Tym razem przyleciałam samolotem. Nawet nie wiedziałam, że jest tu lotnisko, szczerze mówiąc niewiele pamiętam z samego przylotu. Zresztą było ciemno, a ja byłam po kilku lampkach wina. Boję się latać, więc dość szybko staram się "znieczulić". I znowu, jak zwykle pobiegłam do rynku, mijając po drodze maleńki sklep z zegarami, znowu minęłam ratusz bo wciąż mi się wydawało, że to właśnie za nim był ten niesamowity sklep i znowu poczułam smak zawodu, gdy zamiast mojego sklepu zobaczyłam jakieś inne budynki. Czy to możliwe, żeby nie pamiętać drogi?

Co to za miasto spytacie zapewne, jak się nazywa? No cóż... sama chciałbym to wiedzieć. Na razie wiem tylko jedno. To jedyne miejsce, które śni mi się tak często i tak wyraźnie.

Dobranoc.