Zanim napisałam tytuł musiałam dwa razy policzyć, bo nie mogłam uwierzyć, że od dnia, który chcę opisać minęło już 30 lat. Ale matematyka jest nieubłagana i nie chce być inaczej. Pewnie dlatego pamiętam tylko niektóre momenty, jak pojedyncze kadry ze starego filmu. Kilka klatek...
Kadr pierwszy. Jesień. Z przyjaciółką i jej starszą siostrą jadę pociągiem. Jestem podekscytowana, bo to mój pierwszy samodzielny wyjazd do Warszawy. 100 kilometrów, to w tamtych czasach ogromna odległość. Prawdziwa wyprawa. Jedziemy po buty i materiał na spódnicę. Siostra Gosi zna Warszawę, wie, gdzie można coś dostać. Bazar Różyckiego, domy towarowe Centrum... zahaczamy o Hoffland, pamiętam strasznie długą kolejkę i mocno turkusową, bawełnianą koszulę, którą w tej kolejce wystałam. I buty. Czarne, proste pantofelki na niebotycznym dla mnie wówczas trzycentymetrowym obcasie. To nic, że nigdy nie miałam na nogach tak wysokich (!!!) butów. Te czółenka to moja przepustka w dorosłość, choć ciesze się nimi jak małe dziecko. W budkach u "prywaciarzy", jak się wówczas nazywało właścicieli małych sklepików kupiłyśmy sobie z Gosią plastikowe klamerki do włosów. Ona niebieskie, ja czerwone. Gdy na drugi dzień szłyśmy przez szkolny korytarz z włosami spiętymi tymi klamerkami czułam się taka światowa... przecież kupiłam je w Warszawie.
Kadr drugi. Ostatni tydzień przed... Każda klasa dekoruje salę, w której będzie siedzieć. Sami wymyślamy motyw przewodni, sami organizujemy materiały. Nasza sala będzie jaskinią. Wielkie arkusze szarego papieru malujemy brązową i zieloną farba w nieregularne maziaje, potem mniemy i formujemy z nich ściany "jaskini". W oknach wieszamy ufarbowane siatki z gazy, na ich jakieś gałęzie. Ja i Marek W., jako "klasowi artyści" kierujemy pracami reszty. I gadamy. Pierwszy raz od czterech lat tak długo, tak poważnie i tak szczerze. Chyba dopiero podczas tych przygotowań poznajemy się i zgrywamy jako klasa. Szkoda, że tak późno...
Kadr trzeci. Całą noc pada śnieg. Wstaję rano, patrzę za okno i nie mogę powstrzymać łez. Podwórko, podjazd i droga, wszystko aż po horyzont schowane jest pod półmetrową warstwą śniegu. Nie było wyjścia, trzeba było chwycić za łopatę i wykopać w tym śniegu tunel od garażu do bramy wjazdowej, żeby nasz pomarańczowy duży fiat mógł wyjechać. Pamiętam jak przerzucałam śnieg modląc się, by ktoś lub coś odśnieżył resztę drogi. Trzynaście kilometrów dzielące moje miasteczko od miasta, w którym chodziłam do szkoły, to w tamtych czasach była spora odległość. Zwłaszcza zimą.
Udało się jednak. Dotarliśmy na czas, chociaż zupełnie nie pamiętam samej jazdy.
Kadr czwarty. Polonez. Nie wiem kto wpadł na pomysł, żebym to ja tańczyła z dyrektorem naszej szkoły. Ja, która czerwieniłam się jak burak, gdy ktoś na ulicy zapytał mnie o godzinę. Ja, która z nerwów łamałam linijki, ołówki, długopisy, gdy musiałam odpowiadać na lekcji na stojąco przed całą klasą. Ja, która do klasowego zdjęcia zawsze chowałam się w ostatnim rzędzie. Ja, która ... długo by wymieniać, ja miałam zatańczyć poloneza idąc w pierwszej parze. Nie wiem jak to przeżyłam, ale gdy patrzę na to zdjęcie widzę, że cudem tylko nie zemdlałam...
Kadr piąty. Mam na nogach "dorosłe" buty, w których nie umiem chodzić. Korytarza między salą w której siedzimy a salą gimnastyczną nie jestem w stanie pokonać nie opierając się na kimś. Andrzej, mój ówczesny chłopak dzielnie i cierpliwie wspiera mnie ramieniem przez cały wieczór.
Kadr szósty. Pamiątkowe zdjęcie. Mamy zwyczajne, codzienne fryzury i ani grama makijażu. Mamy na sobie jedyny dopuszczalny na tę okazję strój - białe bluzki i ciemne spódnice. Tylko niektóre z nas "odważyły się" ubrać buty na obcasach. Mimo to, czujemy się wyjątkowe, piękne i ... dorosłe. Przecież jesteśmy maturzystkami.
Kadr siódmy. Nasza sala. Kilka osób siedzi przy stole, reszta tańczy na sali gimnastycznej na parterze. Na środku klasy kilkanaście osób tworzy krąg, obejmujemy się ramionami i tańczymy, a właściwie przesuwamy się powoli, w kółko w rytm Bolera Ravela. Skąd to bolero? Ktoś musiał mieć magnetofon... nie pamiętam, ale pamiętam to uczucie jedności jakie nas wtedy połączyło. Dziesięć, może więcej minut absolutnego poczucia bliskości...
Moja pierwsza i ostatnia, moja jedyna studniówka. 1.02.1986 r.
Post ten dedykuję Lewkonii, która mnie zainspirowała tym wpisem.