Gdy w to piątkowe popołudnie patrzę zza laptopa na moje koty ( trzy, póki co), to sobie myślę, że całkiem fajnie byłoby być jednym z nich. Kto wie, może w którymś z poprzednich wcieleń byłam kotem? No bo skąd niby te zielonobursztynowe oczy ? Skąd ta tęsknota nieustanna za spokojem, ciepłem i zacisznością? Owinąć się ciepłym kocem (ulubionym, wydzierganym przez Mamę), chwycić w dłonie ciepły kubek, podkulić nogi i tak trwać patrząc na ogień palący się w kominku, albo migocące płomyki świec. Albo zwinąć się w kłębek i zasnąć I spać tak sobie aż do wyspania, bez bata w postaci budzika, który wyrywa człowieka z najpiękniejszego snu zawsze w najciekawszym momencie. Kot jak chce spać, to nie patrzy, że to południe i trzeba obiad szykować. Wskakuje na ulubiony fotel, okręci się trzy razy wokół siebie i już umoszczony wygodnie pomrukuje w najlepsze. Chce się przewietrzyć po spaniu, to nie przejmuje się, że jakieś terminy go gonią, że jakieś obowiązki ma, nie... on sobie idzie. Na godzinę idzie, albo na trzy dni, jak go coś ciekawego zatrzyma. Wraca i nie tłumaczy się nikomu gdzie był, z kim był, a dlaczego tak długo, albo dlaczego tak krótko. Był gdzie chciał i ile chciał.
Nie twierdzę, że gdyby nie te wszystkie węzły, więzy i zobowiązania, to puściłabym się przed siebie i zniknęła bez słowa na dni kilka jak jakaś Agata Christie. Pewnie nadal siedziałabym na tyłku i klikała w te swoje tabelki, ale sama świadomość, że mogę ot tak, przestać klikać, wstać i pójść bez wyrzutów sumienia w jakieś przyjemne "gdzieś" bardzo by mi poprawiła humor. Bo ostatnio mam wrażenie, że obowiązki, konieczności i przymusy wszelakie przyrosły do mnie jak kula do nogi skazańca. Nie dość ciężka, by go całkiem ruchu pozbawić, ale wystarczająco wielka, by zbyt wysoko nie podskoczył.
Kurcze, miało być o kotach i o makach miało być i może jeszcze o Adele śpiewającej dla Bonda, ale patrzę na gęste chmury idące z południa, na sumaka, który już prawie wszystkie liście stracił i na pajęczynę wiszącą pod karniszem, którą od kliku dni zamiaruję odkurzyć i tak mi jakoś smutno, że czas przelatuje za szybko, że lato minęło a ja go prawie nie pamiętam, że nie jest dobrze i nie wiadomo nawet kiedy będzie choć troszkę lepiej...
Naburczałam dziś przez telefon na klientkę (potem przeprosiłam), po innej rozmowie rzuciłam w przestrzeń pokoju takim mięsem, że samej przed sobą mi głupio (dobrze, że dzieci były jeszcze w szkole). A teraz zamiast "połaskotać" siebie i ewentualnego podczytywacza radosnym tekstem o kotach rozkosznych i o kwiatkach nadekupażowanych przecudnie i o piosenkach mrocznych, co to podobają się dopiero od trzeciego usłyszenia, to marudzę.
Jeśli ktoś tu trafił i czyta, to przepraszam. Czasem i mi kończy się optymizm. Bo pogubiłam gdzieś te kolorowe nitki, z których staram się tęczę szczęścia ułożyć i póki co szaro jest. Nie tylko na niebie.
I chociaż Adele tak pięknie temu 007 śpiewa, to bardziej dziś do mnie przemawia Monty Norman, śpiewający sto lat temu dla całkiem innego (mocno opalonego) Bonda. Ale tej piosenki na YT nie uświadczysz, a i Adele pewnie zaraz zablokują. Więc póki jest to posłuchaj...