środa, 3 kwietnia 2013

Minorowo, choc rozum powrócił ...

Opuściłam rolety.  Nie mam już siły patrzeć na to, co dzieje się za oknem. Po raz kolejny tej wiosny (!) w ciągu jednej nocy ulice i chodniki przykryła gruba warstwa śniegu. I wciąż pada. Mało powiedziane, że pada, niemiłosiernie siecze ogromnymi płatami pod ostrym kątem. Nie wierzyłam w zapowiadane wczoraj zamiecie i zawieje... a jednak. Przed godziną przejechał przez nasze osiedle pług, teraz nie ma nawet śladu po odśnieżaniu. Ponoć jeszcze tydzień... przestaję wierzyć, tyle było już tych obietnic. A może ich nie było, może ja sama łapałam się każdej najmniejszej oznaki odwilży myśląc naiwnie, że przyniesie wreszcie wiosnę. Jestem już tą zimą i zimnem zmęczona. Poczucie bezradności wobec aury odbiera mi siły i wykańcza psychicznie. Tak jakby cały mój organizm wołał do mnie " a po co ma mi się cokolwiek chcieć?". No właśnie... po co? Do tego jeszcze dopadło mnie przeziębienie. Wszystkich nas dopadło. Zaczął Synio, jeszcze przed świętami a potem to już poszło. Ciekawe, ale nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek chorowali wszyscy razem. Nigdy. Nawet dzieci jakoś tak się nawzajem nie zarażały. A teraz mamy szpital w domu, każdy otoczony baterią chusteczek, Aspiryna i syropy schodzą hurtowo a w nocy fundujemy sąsiadom koncert kaszlowy na cztery głosy. Przepraszamy Was sąsiedzi.

Spinam się jako tako żeby przetrwać te godziny przy komputerze i telefonie, ale gdy wybija magiczna 16:00 nie mam żadnych skrupułów tylko rzucam pracę i pozwalam sobie leniwie chorować. Oczywiście owo "leniwie" jest bardzo umowne, bo gdy chore dzieci siedzą w domu, gdy mąż ledwo zipie, mimo, że do pracy chodzi, to ktoś przecież musi ogarnąć wszystko chociaż na poziomie podstawowym. Jeść trzeba dać, poświątecznym ciastem karmić się nie sposób, a żeby dać trzeba coś kupić. Wczoraj było czarno, to pojechałam do sklepu, dziś się nie odważę. Grajdołek też trzeba omieść z grubsza chociaż, bo nawet przymulona chorobą nie jestem w stanie znieść piachu zgrzytającego pod stopami i garów w zlewie. Ale wszystko robię w wersji najbardziej podstawowej, nie wychylam się, ponad niezbędne minimum. Nie chce mi się, nie mam siły, aktywność zero.

Nawet to pisanie jakieś takie nijakie dzisiaj. Sklejam te zdania jak przedszkolak niezdarnie, bez polotu. Po co piszę, spytasz pewnie... Czasami człowiek musi, żeby wyrzucić z siebie, żeby białemu ekranowi pożalić się, że taki biedny, taki chory, że dobija go bezsilność. Bo na zewnątrz musi trzymać fason, uśmiechać się i pocieszać innych. Chociaż tak naprawdę zajrzałam tu żeby obwieścić zainteresowanym, że wreszcie rozkminiłam tę magiczną formułkę i już wiem jak robić, żeby było dobrze. O szalu mówię oczywiście. Wpadłam na pomysł, że wezmę jakąś jednokolorową i grubszą włóczkę, żeby widać było na niej wyraźniej ażur. Nabrałam tylko tyle oczek, ile trzeba na zrobienie dwóch pełnych motywów i kombinowałam. No i teraz jest mi trochę głupio, bo to rzeczywiście nie było trudne, chociaż zapis z instrukcji mógł być mylący. Jednak gdy rozum człowiekowi wraca na swoje miejsce to i z taka zmyłką można się szybko uporać. To nawet nie była zmyłka, bo rzeczywiście trudno jest opisać te dwa "myki" krótko i czytelnie. Dlatego, jeśli ktoś jest zainteresowany moim przetłumaczeniem opisu z polskiego na nasze, to chętnie się podzielę, ale szykujcie się na łopatologię stosowaną, bo ja też krótko i czytelnie nie potrafię :)))

Kolory na zdjęciu zupełnie nie odpowiadają rzeczywistym ... nie przeskoczę tego :(((  
Szkoda, bo są pięknie nasycone i takie wiosenne.



Skoro już odkryłam Amerykę, to oczywiście w każdej wolnej chwili dzieję, szala przybywa powoli, ale już widać, że ażur jest taki jak trzeba, po blokowaniu będzie pełen profesjonalizm ;). I to jest światełko w tym okropnym, białym tunelu jaki nam zafundowała wiosna i w tej wielkiej czarnej dziurze bezsensu w jaką wpadłam na tym przeciągającym się przednówku.

A Wy? Trzymacie się jakoś?