niedziela, 18 października 2015

Kredens ...

Marzyłam o nim od dawna. Żeby nie zapeszyć robiłam to w cichości i nie dzieliłam się tym marzeniem z nikim. W wersji pierwszej miał to być stary kredens mojej babci Józi. Miałam go wytropić, wyprosić i zabrać do Krakowa. Wersja tyleż optymistyczna, co nierealna, bo od śmierci babci minęło już sporo lat, stary dom dziadków dostał się jednej z wnuczek i przeszedł kompletną metamorfozę. Większość starych mebli wyleciała na śmietnik, nieliczne uratowały od zagłady inne wnuczki, mieszkające bliżej. Zresztą, nie miałabym go czym przywieźć. Gdy jeździmy w tamte strony we czwórkę, ledwie mieścimy nasze walizki. Pozostało więc zachować tamten mebel we wspomnieniach a rozejrzeć się za podobnym. Szukałam więc cierpliwie, a że nie byłam jakoś bardzo zdesperowana, to troszkę wybrzydzałam, zwłaszcza, że kredensy z tamtej epoki jeśli już pojawiały się na rozmaitych portalach w przyzwoitej cenie, to były najczęściej w koszmarnym stanie. Czas poświęcony na wertowanie internetu nie był jednak czasem zmarnowanym, bo dzięki oglądaniu mnóstwa mebli uświadomiłam sobie na przykład, że kredens o wymiarach tego mojego wymarzonego nijak mi się w domu nie zmieści i że muszę troszeczkę zweryfikować moje wymagania i szukać czegoś nieco węższego. A takich wcale nie było, więc na czas jakiś zaprzestałam poszukiwań, zwłaszcza, że właśnie zakończyliśmy nasz "neverending remont" salonu, ustawiliśmy w nim nasze meble i nie myśleliśmy o kolejnym przemeblowywaniu.

Wiadomo jednak nie od dziś, że jak człowiek przestaje szukać, to obiekt poszukiwań sam do niego przychodzi. Nie inaczej było tym razem. Pewnego dnia przeglądając blogi natrafiłam na wpis Sandrynki o metamorfozie jakiegoś mebelka, który kupiła za grosze, czy nawet dostałą za darmo na "tablicy". Pomyślałam, sobie, ciekawe, czy w mojej okolicy też można upolować coś fajnego z działu "za darmo". Niestety gruz, stara stodoła do rozbiórki i  używane buty nie były mi akurat potrzebne, ale oczywiście skoro już byłam na tym portalu, to wpisałam w wyszukiwarkę "kredens". No i tadam! Pierwsze ogłoszenie, jeszcze cieplutkie to był on! Wszystko miał idealne, wymiary, cenę i lokalizację. Choć na oglądanie na żywo umówiłam się dopiero na kolejny dzień, to i bez tego wiedziałam że go wezmę. I wzięłam. Mój Małż, który nie podziela mojej pasji do staroci, ale też jej nie bojkotuje a w potrzebie wspiera,  pomógł mi przywieźć kredens do domu (znaczy do ogródka, bo wyrozumiałość Małża dla śmietnikowych rupieci ma jednak pewne granice ).

Mebelek jest co najmniej w moim wieku, a może nawet starszy. Sporo przeszedł, widać, że ostatnie lata spędził w dość nieprzyjaznych warunkach. Płyta z tyłu i dna wszystkich szuflad są do wymiany nie tylko ze względu na nieciekawy zapach zbutwiałego "paździocha". To było do przewidzenia i z tym się liczyłam. Szybki były matowe, niestety nie tylko z brudu, ale są pochlapane farbą olejną i porysowane, jakby ktoś tę farbę próbował usuwać nożem. Od razu je wyrzuciłam. Kilka desek zostało już wyczyszczonych przez ostatniego właściciela, drewno jest na szczęście w dobrym stanie, grube, solidne, ale jak większość mebli kuchennych z tej epoki pokryte olejną farbą. Żeby tylko jedną i żeby tylko olejną. Ta jest powiedzmy sobie dość łatwa do usunięcia,  za pomocą opalarki i szpachli schodzi niemal sama. Niestety pod nią odkryłam przynajmniej dwie warstwy innej farby, myślałam najpierw że akrylowej, ale teraz mam wrażenie że to jakiś rodzaj kredowej. A ta przylgnęła tak mocno do drewna, weszła tak głęboko w jego strukturę, że nie działa ani gorąco ani skrobanie ani nawet chemia. Oczywiście nie zamierzam się poddawać, walczę z oporną materią wykorzystując całą moc moich bicepsów i zdzierając kolejne paski papieru ściernego, ale już wiem, że optymistycznie rzucone w dniu zakupu "na święta kredens stanie w jadalni" może się okazać jedynie pobożnym życzeniem. Zobaczymy. Na razie jest tak...


 


Jedyne zdjęcie kredensu w całości pochodzi z serwisu olx , ja jak zwykle nie pomyślałam o uwiecznieniu go w wersji "before". Tak wyglądał, gdy go kupiłam...



Jaki będzie, gdy zakończę metamorfozę tego nawet ja nie wiem, bo ostatecznej wizji nie mam. Niestety wszystko zależy od tego z jak dużej powierzchni uda mi się wydobyć gołe drewno. Trzymajcie kciuki, żeby z jak największej. 

poniedziałek, 12 października 2015

Serce w zielonej szufladzie...

" Moim ulubionym pomieszczeniem w domu jest kuchnia, która przez swoje niewielkie rozmiary i wystrój jest bardzo przytulna i rodzinna.  Ciemnozielone ściany i drewniane, brązowe meble nadają temu miejscu dużo ciepła a ręcznie robione, szydełkowe firanki zawieszone w oknie oryginalności. Kuchnia jest otwarta na pozostałą część parteru. Wchodząc do niej, jako pierwszą mija się wysoką, sięgającą prawie pod sufit lodówkę, w której trzymamy najpotrzebniejsze jedzenie. Od lodówki aż do okna znajdującego się na przeciwległej ścianie ciągnie się rząd drewnianych, jasnobrązowych szafek i półek, w których trzymamy wiele produktów spożywczych, szklanych oraz ceramicznych naczyń, głównie w zimnych kolorach. Każda, nawet najmniejsza rzecz ma swoje własne miejsce. W jasny blat wbudowany jest czarny zlew oraz kuchenka. Pod nią jest piekarnik, też w czarnym kolorze a nad nią duży okap. Najładniejszą rzeczą w naszej kuchni jest wielki, drewniany stół pomalowany na biało, brązowo i zielono własnoręcznie przez moją mamę. Na stole zazwyczaj leży jakiś obrus, najczęściej biały, brązowy lub zielony, na którym zawsze leżą w różnych miseczkach świeże owoce. Na ścianie, o którą opiera się stół wisi długa, prostokątna półka, na której stoją nasze rodzinne zdjęcia, różne pamiątki i kolorowe ozdoby. Nad stołem wisi szklano-metalowa lampa, która oświetla kuchnię ciepłym światłem.
Najbardziej ze wszystkich pomieszczeń w naszym domu lubię właśnie kuchnię ponieważ według mnie jest bardzo ładna i często spędzamy tam wszyscy razem miło czas, gotując pyszne posiłki i rozmawiając."


Tekst, który przeczytaliście nie jest mój. To wypracowanie, jakie nasza Ola napisała w piątek na polski. Temat "Ulubione pomieszczenie w moim domu". Gdy je przeczytałam, jeszcze w brudnopisie, to zakręciły mi się łzy i zrobiło mi się ciepło na sercu. Nastolatki bardzo często nie podzielają wnętrzarskich upodobań rodziców, w skrajnych przypadkach wręcz je kontestują wyrażając swój indywidualny gust w urządzaniu własnego pokoju. Nie inaczej jest u nas. Nie raz i nie dwa słyszałam od Synia, że mój ulubiony pokój wygląda jak muzeum a od Córci, że marzy jej się do pokoju zestaw mebli jaki ma koleżanka - białe, lakierowane na wysoki połysk... Nie wchodzę już do ich pokoi ze swoimi wnętrzarskimi pomysłami , nie narzucam "babcinego" klimatu, nie wstawiam na siłę niechcianych mebli czy ozdób. Od jakiegoś czasu staram się też nie widzieć bałaganu, zwanego twórczym nieładem. Daję im prawo do tego, by własny kąt był własny nie tylko z nazwy i skoro w bałaganie czują się lepiej, to go (z trudem) akceptuję wymagając jedynie zamykania drzwi, żebym nie musiała na to patrzeć. 

Tym bardziej więc mnie ucieszyło, że Ola pisząc o swoim ulubionym miejscu domu nie wybrała swojego  pokoju, ale właśnie kuchnię. Daleką od obowiązujących trendów, z zielonymi ścianami i drewnianą zabudową, pełną przeróżnych kurzołapów i durnostojek porozwieszanych i porozstawianych we wszystkich możliwych miejscach, z kocią miską, ścierkami do naczyń na kaloryferze, ulubionym kubkiem wiszącym pod ręką. Kuchnię pachnącą raz drożdżowym ciastem i kawą a innym razem kapustą, czy przypalonym mlekiem. Z niedokończonym starym i wcale nie tak dużym stołem, na którym talerze muszą walczyć o wolne miejsce z książkami i zeszytami,  bo przecież nigdzie tak dobrze nie odrabia się lekcji.. z krzesłami nie od kompletu, z kotem wskakującym na blat, gdy tylko nikt nie patrzy... z odgłosami codzienności dobiegającymi z innych części domu. 





 









Dziś Ola pakuje kartkę z opisem naszej kuchni do tornistra i zabiera do szkoły. Mam nadzieję, że w przyszłości, gdy będzie wyprowadzać się od nas by budować własne życie, z własnym domem i własną kuchnią zabierze go ze sobą we wspomnieniach. I wyciągnie z pamięci jak z szuflady za każdym razem, gdy pomyśli o domu rodzinnym.

piątek, 9 października 2015

Oj, jak trudno wrócić ...


Od pół godziny siedzę przed monitorem i zastanawiam się nad pierwszym zdaniem... Ileż to czasu minęło od ostatniego wpisu? Raptem kilka tygodni, a jednak wybiłam się z rytmu i mam wrażenie, że nie pisałam od wieków. Mam jednak nadzieję, że z blogowaniem jest jak z jazdą na rowerze, nacisnę parę razy na pedały, koła zrobią kilkanaście niezbyt szybkich obrotów, kierownica zachybocze raz czy dwa ale potem już pomknę przed siebie. Równym tempem i bez niepotrzebnego wysiłku, ciesząc się z samej jazdy, poddając delikatnemu dotykowi słonecznych promieni, czułym podmuchom wiatru, chłonąc ... Wsiadam więc na mój blogowy rower i ruszam ... przecież tego się nie zapomina.

Kto czytał ostatni post wie, że już wtedy walczyłam z materią. Mój stary komputer od dawna na różne sposoby  dawał do zrozumienia, że ledwo zipie. Zawieszał się, grzał niemiłosiernie, buczał i huczał, ale poddawany szybkiej, domowej kuracji wciąż działał.  W końcu jednak odmówił współpracy na dobre i pokazał napis "nawet się nie wygłupiaj i tak nic z tego"...  No i zostawił mnie z rozgrzebanym wpisem o wakacjach, z nieobrobionymi zdjęciami, odciętą od mnóstwa plików i stron, które miałam zapisane tylko na pulpicie. Oczywiście mogłam korzystać z komputera Małża albo córki, ale same wiecie jak to jest na "cudzym"... zero komfortu. Dlatego cierpliwie poczekałam aż Małż wykorzysta wszelkie znane sobie metody reanimacji a potem dojrzeje do decyzji o zakupie nowego laptopa. No i w końcu wreszcie mam, nowy, mocny i tylko mój :))))) Jeszcze się do niego przyzwyczajam i uczę, bo wszystko ma inne a ja jak małpa przyzwyczajona do starych ustawień klikam automatycznie i wciskam nie ten klawisz, co trzeba (zawsze był w tym miejscu...), ale to wszystko pikuś. Ogarnę klawiaturę, ogarnę pulpit, ogarnę ustawienia i wracam do blogowania. 
Stęskniłam się za Wami straszliwie. I mam tyle zaległości w czytaniu i oglądaniu tego, co u Was. I tyle maili  do napisania ... nadrobię, obiecuję. Na razie nie mam GG ani Skypa, tu trzeba będzie cudu, bo nie pamiętam nawet jakie tam miałam loginy, w najgorszym wypadku założę sobie nowe konta. Dziś musiałam wykorzystać dziecko młodsze, żeby po lekcjach poszło do biblioteki prolongować moje książki, bo ja nie mogłam się zalogować, żeby zrobić to on-line. Zapomniałam jaki mam login ... Tak to jest, jak się wszystko miało ustawione na pulpicie i z zapamiętanym automatycznie hasłem. Mam nadzieje, że wszystko sobie poprzypominam, poodnajduję, poustawiam, urządzę się w nowym "domku" i będę śmigała jak kiedyś.

Tymczasem ściskam tych, co zaglądali nawet wówczas, gdy nic się tutaj nie działo, tych co pisali, pytali, co robię... 
A co robiłam?
czytałam "Grę o tron"... wciąż czytam, kolejna gruba książka, która rozbija mi nos, ale warto
chodziłam do kina - (Meryl Streep w "Nigdy nie jest za późno" polecam)
ćwiczyłam zumbę - uwielbiam!
uratowałam stary stołek od wyrzucenia na śmietnik (pokażę jak odzyskam zdjęcia)
kupiłam stary kredens - mam zajęcie na kilka miesięcy (też pokażę)
leczyłam królika ... skutecznie
przefarbowałam włosy na rudo - to była szybka decyzja
pracowałam
żyłam

A teraz, u schyłku piątkowego wieczoru życzę Wam udanego i ciepłego weekendu. Dziękuję, że jesteście.


Obrazek do tego posta też musiałam podkraść (stąd) , bo jeszcze nie wiem, gdzie (i czy) mam dostęp do pliku ze zdjęciami. A przecież obrazek musi być :)))))


Zostawiam Was z cudowną, nastrojową Beth Hart, którą na razie bezskutecznie usiłuję swoimi głosami wywindować na pierwsze miejsce trójkowej listy...


https://www.youtube.com/watch?v=CYABiE1-FAQ

Dobranoc