piątek, 26 lutego 2016

Ósemka na szóstkę ...

Jego filmów nie da się skomentować "może być", "OK, "fajny". Te określenia są zbyt przeciętne, za bardzo letnie, czy wręcz szare. Opinie o Jego filmach są zwykle skrajne - fantastyczny! nieziemski! oryginalny! albo beznadziejny! nudny! obrzydliwy! Tak... albo się go kocha albo nienawidzi. Albo skreśla i wkłada do szuflady z napisem nigdy w życiu, albo czeka przebierając nóżkami na kolejną premierę. 
Nietrudno się domyślić, do której grupy się zaliczam ... jestem Tarrantinofonką, jestem Quentinozależna! Dlatego popędziłam czym prędzej do kina, gdy tylko pojawiła się w nim "Nienawistna ósemka". No i co tu dużo mówić ... nie zawiodłam się a trzy godziny ( nie licząc reklam, które, mam wrażenie z roku na rok są coraz dłuższe) upłynęły mi szybko i niepostrzeżenie jak trzy kwadranse.
A historia jest prosta. Samotny piechur zatrzymuje mknący przez zaśnieżone bezdroża Wyoming dyliżans, którym podróżuje słynny łowca głów John Ruth. Ten zaś wynajął sobie pojazd na wyłączność, bo właśnie eskortuje do pobliskiego miasteczka swoją najnowszą, niezwykle cenną "zdobycz". Okazuje się, że Panowie znają się, bo ich drogi już się kiedyś zeszły, dlatego, po krótkich ceregielach pasażer dyliżansu zgadza się zabrać "autostopowicza". Nie jego jedynego, bo niewiele dalej w taki sam sposób do podróżnych dosiada się kolejny osobnik - podający się za nowego szeryfa owego "pobliskiego miasteczka" Walton Goggins. Pogoda, a raczej jej brak każe bohaterom zatrzymać się w leżącym przy trakcie zajeździe o uroczej acz absurdalnej nazwie "Pasmanteria Minnie". A tam, jak to w amerykańskim zajeździe, spotykają innych podróżnych o osobowościach i przeżyciach równie finezyjnych i uroczych, jak ich fizjonomie. Uwięzieni przez śnieżną zamieć toczą ze sobą pogawędki, opowiadając nawzajem i na przemian swoje historie. Prawdziwy Amerykanin (w przeciwieństwie do prawdziwego Polaka)  nie przejdzie obok napotkanej osoby bez słowa, o nie! On zagai chociażby "co słychać" i nie zadowoli się zdawkowym "w porzo", bo prawdziwy Amerykanin musi wiedzieć kto siedzi przy stoliku obok, po co siedzi i dlaczego akurat tu i teraz siedzi. A zapytany przez prawdziwego Amerykanina drugi prawdziwy Amerykanim (choć może być wszak Irlandczykiem a nawet Francuzem) nie odpowie zdawkowym "spadaj". Nie, on opowie ze szczegółami kim jest, skąd jedzie i co go gna i gdzie gna. I wcale nie dlatego, że ten drugi już mu trzyma spluwę przy głowie. Prawdziwy Amerykanin lubi bowiem o sobie opowiadać i czyni to, ku naszej, widzów radości, gdyż te opowieści układają nam się we wspaniałą historię. Poznajemy więc "uroczą" Daisy, eskortowaną na egzekucję i kata, który ma ją powiesić, przypadkiem zupełnie obecnego w tym samym zajeździe. Poznajemy misiowatego Joe Gage, który przemierza pół kraju, żeby zdążyć do matki na święta i mrukliwego Boba, który pod nieobecność właścicielki "Pasmanterii" zajmuje się gośćmi. Poznajemy wreszcie Generała Sandy Smithersa, który zatrzymał się w podróży do miejsca, gdzie zaginął jego syn. Niby nic się nie dzieje... siedzą, gwarzą, przekomarzają się ...i tak mijają dwie godziny filmu. Żadnych pościgów, żadnego strzelania (no... może delikatne), żadnego mordobocia (no... Kurt Russell może trochę zbyt obcesowo traktuje Daisy), same dialogi. Ale takie, że aż skrzy a czas się nic a nic nie dłuży.

A potem... potem ktoś robi coś nieostrożnego, ktoś inny coś zauważa, jeszcze inny nie wytrzymuje napięcia i zaczyna się typowa dla Tarantino jatka. Krew leje się wiadrami, kończyny i inne części ciała tracą swoje kształty i funkcje a ci, których poznaliśmy okazują się ... no właśnie.
To oczywiste, że  tym momencie muszę zamilknąć, by tym, którzy zechcą wybrać się na "Nienawistną ósemkę" nie odbierać radości odkrywania tajemnic i doświadczania zaskoczeń. Milknę więc pozostawiając Was z trailerem:



To nie jest kino dla miłośników komedii romantycznych.
To nie jest kino dla osób o wrażliwych żołądkach.
To nie jest kino dla poszukujących w kinie odpowiedzi na pytanie o sens istnienia.
To jest Tarantino. Quentin Tarantino.


A dziś wieczorem, zachęcona przez Bestyjeczkę zagłębię się w miękkich czeluściach kanapy i popijając czerwone wino i chrupiąc orzeszki obejrzę zupełnie inny film. O, jakże inny!
Dziękuję Bestyjeczko, że mnie na niego naprowadziłaś.

12 komentarzy:

  1. Wiele razy o tym twórcy słyszałam, ale nic nie widziałam osobiście. Jak to się stało? Rzadko śledzę aktualną ofertę kin i nie podążam za filmowymi trendami. Taka staromodna jestem :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W kinie, jak w życiu, trzeba kierować się własnym gustem a nie iść ślepo za tłumem. Jeśli nie natrafiłać dotąd na żaden film Tarantino, to zapewne nie jest Twoja bajka. I dobrze, wszak nie ma nic piękniejszego niż różnorodność. Pozdrawiam cieplutko!

      Usuń
  2. No powiem Ci, że mocno mnie zainteresowałaś tym filmem! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to bardzo mi miło :)))) Pozdrawiam cieplutko!

      Usuń
  3. Ciekawa recenzja. Pewnie wpadnę na seans, bo lubię, gdy ktoś mądry poleci.
    Pozdrawiam cieplusio

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Violu! Aż się zawstydziłam...
      Miłego weekendu!

      Usuń
  4. Na Tarantino to trzeba mieć odpowiednie nastawienie i nastrój i chętkę, wtedy to jest strzał w 10 ;-) Muszę koniecznie obejrzeć. A Twoje recenzje kocham!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Bestyjeczko, mam nadzieję, że gdy znajdziesz właściwy nastrój i zdecydujesz się na ten film, to nie będziesz zawiedziona.

      Usuń
  5. Oglądałam i jeden i drugi film. Tarantino i tym razem nie zawiódł moich oczekiwań, choć byłam nastawiona na coś mniej czarno-komediowego. Zakończenie filmu powaliło mnię,ę,ę ;) A Przeprowadzka... Doskonała obsada, ciekawa historia i pracownia pełna pięknych obrazów - czyli to wszystko, czego czasem trzeba, by odetchnąć po dniu pełnym wrażeń i zatopić się wieczorową porą w dobrze snutą opowieść na szklanym ekranie. :)
    Uścisków moc przesyłam Miro Miła :)
    PS. Jeśli nie oglądałaś, to polecam Ci film pt. "Dziewczyna z portretu".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nooooo, zakończenie było niespodzianką, ale ciiiii... nie zdradzimy szczegółów :)))
      A do "Dziewczyny z portretu" się przymierzam. Ostatnio jakoś tak czasem przypadkiem, czasem z premedytacją "odhaczam" z listy ZOBACZYĆ KONIECZNIE oscarowe filmy. Oprócz "Dziewczyny" została mi jeszcze "Carol" .
      Pozdrawiam ciepło u progu nowego tygodnia.

      Usuń

Twój komentarz jest dla mnie wyróżnieniem...