niedziela, 5 lutego 2017

Nie lubię musicali ...

Uwielbiam oglądać filmy! Na pytanie "idziemy do kina?" zawsze odpowiadam TAK. Ulubione filmy zbieram na płytkach, bo chociaż znam je na pamięć, lubię świadomość, że w każdej chwili, niezależnie od wizji twórców telewizyjnych ramówek będę mogła wsunąć je do odtwarzacz, choćby dla jednego lub dwu fragmentów. 

Kocham muzykę i jestem od niej uzależniona. Radio włączam wcześniej niż ekspres do kawy, pracuję przy muzyce, relaksuję się przy muzyce, prowadzę auto, sprzątam, maluję, był czas, że radio, cichutko grało mi przez całą noc. 

A muzyka filmowa to jeden z moich ulubionych gatunków...

Dlaczego więc nie lubię musicali? 

Bo... nie lubię! Wyjątkiem jest "Mamma Mia!", ale to dlatego, że wszystko, w czym gra Meryl Streep uwielbiam bezkrytycznie. Inne filmy tego gatunku mnie drażnią. Gdy fabuła zaczyna się rozkręcać, gdy ja zaczynam wchodzić w świat bohaterów, niemal przechodzić z fotela, czy kanapy na tę drugą stronę to nagle, któraś z postaci ni z gruszki ni z pietruszki zaczyna śpiewać, albo tańczyć, albo jedno i drugie. A mnie jakby ktoś wyciągnął za głowę z tamtej opowieści i posadził z powrotem na fotelu. I już czar pryska, już mi coś zgrzyta, w najlepszym wypadku śmiać mi się chce.
Jakaś taka niepodatna jestem na tę stylistykę, te przeskoki od dialogu do hopsania w rytm piosenki nijak do mnie nie przemawiają.

Dlatego, choć recenzji czytałam i słyszałam pozytywnych całe mnóstwo to wcale nie ciągnęło mnie do "La La Land". Obsada też nie kusiła, bo wstyd przyznać, ale poza tym, że kojarzyłam nazwisko, to nie widziałam (chyba) żadnego filmu z Emmą Stone a Ryan Gosling też jakoś nie zamieszkał w mojej pamięci choć to ponoć najmodniejsze ostatnio "ciacho".

Kiedy jednak dziecię moje młodsze zapytało "pójdziemy do kina?" i zasugerowało ten tytuł, to stwierdziłam OK, na zasadzie ważniejsze wspólne wyjście z dzieckiem niż mój filmowy gust. Nawet Małż nie odmówił towarzystwa, choć też w musicalach nie gustuje (poza "Mamma Mia" ze względu na sentyment do ABBY akurat). Poszliśmy więc i cóż ... nie żałuję. Historia nie jest może zbyt wyszukana. Jest dziewczyna, która przyjechała do Miasta Aniołów, żeby zostać aktorką. Póki co zarabia na życie jako kelnerka, w ciągu dnia biega na niezliczone castingi a wieczorami na przyjęcia, na których trzeba bywać, by pokazać się ludziom z branży. Jest chłopak kochający jazz i wielbiący dawnych mistrzów tego gatunku, który marzący o własnym klubie jazzowym, a musi grać do kotleta "dżinglebellsy". Wpadają na siebie przypadkiem, zakochują, wspierają w drodze ku spełnieniu marzeń... Ona, gdy niezliczone castingi nie przynoszą upragnionej roli piszę sobie tę role sama, wystawia swój monodram w jednym z wielu małych teatrzyków w mieście. On przyjmuje propozycję dawnego kumpla i gra w jego zespole jazz... no może nie całkiem, ale jednak nie jest to knajpa i lista ulubionych kawałków jej szefa a i zarobki pozwalają nie tylko zapłacić ubezpieczenie za stare auto.  Oboje robią to, o czym marzą, co kochają... Czyżby?

I tu właśnie Was zostawię, sami zobaczcie jak było naprawdę.

Większość recenzji nazywa ten film historią o spełnianiu marzeń, o tym, że warto je mieć i o nie walczyć. Dla mnie to opowieść o tym, że owo spełnienie dzieje się jakimś kosztem, że chcąc osiągnąć cel musimy być w pewnym sensie egoistami. Skupić się na sobie... I chociaż recenzenci podkreślają pozytywny przekaz płynący z historii Mii i Sebastiana, niektórzy nazywają ją nawet komedią romantyczną, to dla mnie nie jest to wcale komedia . Nie chcę zdradzać zakończenia, więc tylko Wam powiem, że poryczałam się i tyle. A po wyjściu z kina jeszcze długo nuciłam piosenkę, moim zdaniem jeden z piękniejszych filmowych motywów ostatniego czasu. Już poluję na całą ścieżkę dźwiękową.

Film mogę polecić wszystkim. I tym którzy szukają w kinie romantycznych historii, i wzruszeń i barwnych obrazów, pięknych detali (wszystkie sukienki Mii przygarnęłabym od ręki) i kojących dźwięków. Wielbicielom gatunku i tym, którzy jak ja nie lubią musicali . Każdy na pewno odnajdzie coś dla siebie i odbierze go po swojemu.

Zostawiam Was z fragmentem ... Dobranoc...




9 komentarzy:

  1. Czyli jednak jest tak jak pisałam u siebie, nawet tym którzy musicali nie lubią się podoba, coś w tym jest, tak, marzenia spełnia się nieraz kosztem czegoś, ale reżyser pokazał alternatywę, więc... widz mógł sobie "dośpiewać" do woli, ech wspaniały film, Mamma Mia też uwielbiam bom wielką fanką Abby (należałam kiedyś do fanclubu pierwszego w Polsce) :))
    uściski!

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro tak polecasz... aczkolwiek zaznaczam, że też nie jestem fanką filmów muzycznych.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Mammamija" właśnie dla Abby i Meryl ogladałam, choć i tak Abbę wolę w oryginale;) Musicale nie bardzo lubię, z podobnych powodów, co Ty, i też w najlepszym przypadku śmiać mi się chce, kiedy nagle wyskakuje ktoś i śpiewa. Lubię tylko te stare nasze przedwojenne filmy muzyczne, w nich jakoś nic mnie nie razi. Zaciekawłaś mnie fabułą, chyba w końcu ruszę się do tego kina, nie byłam tak dawno, że nikt by nie uwierzył.

    OdpowiedzUsuń
  4. Byłam, nie oczekiwałam superprodukcji, mimo tylu nominacji. Mądrze opowiedziana historia z dużą dawką refleksji. Smutna ale prawdziwa. Życiowa, niecukierkowa, z happy endem i zarazem bez. Nie ma książąt z bajki, nie ma superszczęść, które się nam należą. Wybieramy zawsze coś i coś zostawiamy za nami. I nigdy, nigdy nie możemy się za tym oglądać, żałować, wracać. Nie możemy. To, co jest jest dobre, nie wiadomo, co by było gdyby... I ta niewiadoma to właśnie życie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie także ten film się spodobał...Świetna muzyka, całą drogę do domu słyszałam w głowie motyw przewodni i nuciłam go... Końcówka zaskakująca- dla mnie... Ale dobrze, bo było o czym rozmawiać... Dobrze zagrane. Poprzedni musical, który mi się podobał to Chicago. Mamma mia oczywiście też, a wcześniej Moulin Rouge. Piękne muzyczne spektakle...
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Zachęciłaś mnie, Mireczko, choć również nie lubię musicali, a Pan Mąż jeszcze bardziej;) Moja Ada była na tym filmie i jej się podobał, ale ona młoda jest i inaczej na to patrzy. Muszę namówić Pana Męża:D Uściski!

    OdpowiedzUsuń
  7. Dzięki Dziewczyny za komentarze. Bez względu na to, jak filmowi pójdzie podczas Oscarów (zawsze mam problem komu kibicować) warto się poddać jego nastrojowi i nienachalnej refleksji nad marzeniami i ceną ich realizacji. I muzyki posłuchać przepięknej.
    Miłego oglądania!

    OdpowiedzUsuń
  8. Biorę w ciemno....wielbicielką musicali bym siebie nie nazwała, bo nie gnam do kina na łeb na szyję, gdy się jakiś pojawi, ale lubię taki gatunek obejrzeć. Z sentymentem wspominam "Chicago" i "Moulin Rouge" (na którym spazmatycznie ryczałam w kinie, aż mi głupio było), dla mnie "La La Land" to pozycja obowiązkowa, a jeszcze jak w to wpleciony jest jazz, to już creme de la creme.
    Twoje recenzje Mireczko bezgranicznie uwielbiam! Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
  9. Dzięki Bestyjeczko. Nabieram ochoty, żeby jeszcze raz go obejrzeć. Tymczasem tylko w kółko puszczam ścieżkę dźwiękową i nucę motyw przewodni... cudeńko!

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie wyróżnieniem...