niedziela, 23 kwietnia 2017

mój "świat Christiny"


" Kto raz widział jego słynny obraz z 1948 roku ,, Świat Christiny", już go nie zapomni. Ogromna przestrzeń żółtego pola z majaczącą na horyzoncie farmą i na wpół leżącą postacią kalekiej dziewczyny w różowej sukience, która próbuje doczołgać się do domu..."

To znalezione w sieci zdanie idealnie oddaje stan, w jakim trwam od kiedy Pani Natalia przyniosła na zajęcia kopię obrazu amerykańskiego malarza, o którym chyba żadna z nas ( a ja na pewno) nigdy wcześniej nie słyszała. Naszym nowym zadaniem było obejrzenie tej i innych prac Andrew Wyetha, poczytanie tu i tam o jego życiu i pracy a następnie stworzenie pięciu obrazów w dowolnej technice inspirowanych tym jednym, najbardziej znanym - "Światem Christiny".
Żadne z wcześniejszych zadań nie wywołało we mnie takiego entuzjazmu. Muszę przyznać, że jako kursantka jestem dość krnąbrna i mocno kręcę nosem, gdy mam zrobić coś, co zupełnie mi nie pasuje. Tak było na przykład wtedy, gdy trzeba było namalować martwą naturę ustawioną z kartonów. Jak ja złorzeczyłam, jak marudziłam! Oczywiście namalowałam. Obrazek nawet zawisł na wystawie, ale gdy tylko z niej wrócił czym prędzej poszedł pod pędzel i jest już na nim zupełnie coś innego. 
Innym razem było jeszcze gorzej. Każda z nas dostała fragment zdjęcia z panoramą jakiegoś wielkiego miasta. Wieżowce z milionami okien, szosa z setką aut, to wszystko powielone odbiciem w rzece i miałyśmy to oddać hiperrealistycznie ołówkiem na białym brystolu. Gdy tylko zobaczyłam mój fragment po prostu mnie zmroziło. Ołówek, to chyba ostatnie medium, którym chciałabym coś robić a już hiperrealizm, to prawdziwy gwałt dla mojej niechlujnej i opornej wszelkim regułom i definicjom natury. Na samą myśl, że tych kilka godzin, które wręcz wyrywam z normalnego trybu mojego tygodnia, które są dla mnie odskocznią od wszystkich "muszę", "trzeba", jakie ustawiają mój każdy dzień, że tych kilka godzin w pracowni, które są dla mnie jak tabletka prozacu będę musiała spędzić na zajęciu, które sprawia mi niemal fizyczną przykrość najzwyczajniej w świecie poryczałam się. Na szczęście nasze zajęcia, to nie szkoła ani kurs dla kandydatów na ASP, a Pani Natalia to nie tylko świetna malarka i instruktorka, ale także psycholog, coach i po prostu mądry człowiek. Owszem, przychodzimy tam po wiedzę, po to by poznać techniki i rozwinąć nasz warsztat, ale przychodzimy również ( a czasem przede wszystkim) po to, by pobyć z ludźmi o podobnej wrażliwości, by "ponatychać" się atmosferą i po prostu porozmawiać, czasem na tematy tak bardzo odległe od malarstwa czy rysunku. Dlatego nie musiałam rysować "Manhattanu"...
Za to zadanie z "Christiny" trafiło idealnie zarówno w mój gust, jak i mój temperament. I ten  i pozostałe obrazy Wyetha mają w sobie ten mroczny niepokój, tę niespokojną tajemnicę, która mnie pociąga i inspiruje. To oczywiście nie znaczy, że bez problemu machnę pięć obrazków i zaliczę zadanie. Przeciwnie, im dłużej rozmyślam nad światem Christiny, kobiety zamkniętej przez kalectwo w czterech ścianach domu, zdanej na innych,  tym mam więcej pomysłów, wizji a tym samym tym trudniej mi wybrać tę, którą wreszcie przeniosę na płótno. Na razie mam trzy rozpoczęte prace, najbliższa końca jest ta, którą na własny użytek nazywam "Snem Christiny". Odpuszczę sobie i Wam opowiadanie "co autor chciał przez to powiedzieć", myślę, że każdy zobaczy coś innego, przepuściwszy obraz przez własną wrażliwość, doświadczenia i wspomnienia. Pokazuję ten obraz dzisiaj, chociaż to nie jest jeszcze ostateczna wersja, wciąż na niego patrzę, wciąż myślę... Postać Christiny prawdopodobnie przytłumię jeszcze laserunkiem, żeby nie była tak ostra, tak dosłowna, na razie przymgliłam tylko jej twarz, która na początku była bardzo wyrazista. Mam w głowie cały czas pomysł na dodanie pewnego elementu istotnego dla fabuły snu, jaki śni Christina, niestety, zanim go umieszczę na obrazie muszę ostro poćwiczyć anatomię człowieka i poszkicować pewien element ciała w różnych ustawieniach. Tu niestety, póki co opór materii jest spory, chociaż nie szkicuję znienawidzonym ołówkiem a miękkimi pastelami. A może właśnie dlatego? Może, gdybym się przemogła i popracowała ołówkiem, to szybciej wyćwiczyłabym rękę do malowania detali... 
Nie wiem, ale wiem, że nic nie może dziać się na siłę. Cały urok malowania to niespieszność i możliwość poprawiania i zmieniania niemal w nieskończoność.

To moja Christina w wersji z dziś.



A taka była kilka tygodni temu ...
 




A oryginał i inne wspaniałe obrazy Andrew Wyetha możecie zobaczyć choćby TU


Dobrego tygodnia Wam życzę, ja uciekam na kilka dni tam, gdzie jest troszeczkę cieplej. Do zobaczenia, mam nadzieję, po powrocie.

6 komentarzy:

  1. Musiałam poczytać i pooglądać, bo nie znałam tego malarza. Jest coś bardzo niepokojącego w jego obrazach. Kilka mnie urzekło, ten z firanką na wietrze, z psem śpiącym w łóżku, rwącą rzeką.
    Pani Natalia jest ciekawą osobą, przypuszczam:) Nie wyobrażałam sobie, jak trudne są te wasze zajęcia i ile czasu poświęcasz na realizowanie malarskich zadań. A w postaci kobiecej, którą namalowałaś, widzę wdzięk i ukrytą tajemnicę. Czekam na ciąg dalszy.
    Uściski serdeczne, kochana, no i udanego wyjazdu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I ja ten z firanką bardzo lubię. I tak zazdroszczę umiejętności namalowania tej firanki tak, aby lekkość jej oddać ... Abstrahując już od klimatu tych obrazów, bo to, czy komuś on odpowiada, czy nie to bardzo indywidualna sprawa, to nie można nie zauważyć i nie docenić niesamowitej umiejętności oddania faktur i szczegółów, najmniejszych detali, włosów, pojedynczych źdźbeł trawy, pajęczyn, czy splotu wikliny. Widać to świetnie w powiększeniach. Niebywała, niedostępna dla mnie precyzja.
      O zajęciach i Natalii pewnie nie raz jeszcze napiszę, pod koniec maja jedziemy na weekendowy plener do Lanckorony. To dla mnie nowe doświadczenie, więc pewnie się nim z Wami po powrocie podzielę. Buziaki Aguś!

      Usuń
  2. Jak to każda z nas się różni, ja to bym się poryczała, gdyby mi kazano namalować jakikolwiek obraz tego malarza ;)
    ... tak się zaczęłam zastanawiać, podczas czytania Twojego postu, czy dałabym radę namalować jakikolwiek obraz z tematem narzuconym, który kompletnie ze mną nie współgra, którego nie czuję.
    Już widzę jak chlipię :)
    Przyjemnej podróży!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście nie musimy malować żadnego z jego obrazów, bo pewnie i ja bym ryczała jak bóbr, bo kopiowanie to nie zadanie dla amatorów. Na szczęście my się mamy tylko oryginałem inspirować i jak tak patrzę na obrazy moich koleżanek to nasza wyobraźnia szybuje w przeróżnych, czasem zaskakujących kierunkach. Bo najpiękniejsze w naszych zajęciach jest właśnie to, gdy narzucony temat odczytujemy i przerabiamy po swojemu.
      Skoro jednak jest to kurs i jest instruktor, to jakieś zadania muszą być, choćby po to, by nas wyciągać z bezpiecznego kokonu własnych przyzwyczajeń.
      Pozdrawiam ciepło.

      Usuń
  3. Rany, jak ty to pięknie ujęłaś! Nigdy bym nie poznała ręki amatora, Miro :)Mogę się Twoim obrazem podzielić z kimś? Mi sie podoba ta zamglona twarz, taka zjawa, nie z kości i krwi:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci Lewkonio za ten komplement tyleż miły, co niezasłużony. Obraz rodzi się w niesamowitym trudzie nie tylko wynikającym z mojej nieudolności warsztatowej, co w nieustannym przeżywaniu tematu i borykaniu się z kłębowiskiem myśli i emocji związanych z Krystyną. Dlatego to, co pokazałam to tylko kolejny etap, dziś obraz wygląda już inaczej a za czas jakiś zapewne znowu się zmieni. Oczywiście nie mam nic przeciwko "dzieleniu" się nim z innymi, inaczej nie opublikowałabym go na blogu. Mało tego, chętnie poznam każdą opinię na jego temat. Buziaki.

      Usuń

Twój komentarz jest dla mnie wyróżnieniem...