niedziela, 18 maja 2014

Casanova po przejściach ... czyli mężczyzna, który odczarowywał samotność

Kiedy Małż rzucił wczoraj po południu hasło KINO nie miałam problemów z podjęciem decyzji co tym razem chcę w tym kinie obejrzeć. I absolutnie głucha a raczej ślepa na gwiazdki i recenzje internautów, które mi małżonek przed oczy podstawiał uparłam się, że nic innego mnie w ten deszczowy i zimny wieczór z domu nie wyciągnie. Doświadczenie nauczyło mnie już, że gwiazdki internetowe, tak jak anonimowe komentarze na internetowych forach najczęściej nijak się mają do rzeczywistości i że najlepiej jest, gdy kieruję się własnym "trzecim okiem" ;)) Małż natomiast wybrał kino i okazało się, że oba nasze wybory były strzałem w dziesiątkę. Bo wybraliśmy się do kina, które swoje najlepsze lata ma już za sobą, które omijają amatorzy galeriańskich spacerów przed seansem i obowiązkowego popcornu w zestawie z wiadrem coli, ale które wciąż ma klimat kin sprzed epoki multipleksów, kina, które mimo ogromnej sali ma w sobie coś z kina studyjnego, czyli do "Kijowa". Urok tego miejsca, to nie tylko czar wspomnień z czasów, gdy po bilety stało się w długaśnej kolejce lub zdobywało od koników i czar filmów, które się wówczas oglądało z wypiekami na twarzach, to także urok niespieszności, smakowania czy nawet celebrowania przedsięwzięcia zwanego wyjściem do kina. 
O samym filmie, jak zwykle nie powiem zbyt wiele, z obawy, by subiektywnym opisem nikomu się nie narzucić i by rozpisując się zanadto nie zdradzić z rozpędu jakiegoś szczegółu, który by mógł popsuć innym samodzielne smakowanie historii. Chociaż chyba trudno mówić w tym przypadku o jakiejś historii, jest to raczej historyjka, przypowiastka króciutka, w Nowym Jorku się dziejąca. Gdzieś w bocznej uliczce, z dala od wielkomiejskiego zgiełku stary antykwariusz Murray Schwartz likwiduje swój sklep a w pakowaniu książek pomaga mu jego wieloletni pracownik, przyjaciel  o oryginalnym imieniu Fioravante. Obaj nie tylko zamykają sklep, zamykają także pewien etap w swoim życiu, pozostaną nie tyle bez pracy, co bez sensu, jakim była dla obu. Wprawdzie Fioravante wciąż pracuje dwa dni w tygodniu w kwiaciarni, gdzie układa oryginalne i subtelne bukiety, jednak to za mało, by zarobić na czynsz. A Schwartz, choć potrzebuje pieniędzy na życie, które dzieli z kobietą i jej trójką czy czwórką dzieci mam wrażenie, jeszcze bardziej potrzebuje kontaktu z ludźmi, bo to człowiek, który niemal żywi się rozmową, który mówiąc tworzy rzeczywistość, który mówiąc rozkwita. Z banalnego, zdawałoby się rzuconego mimochodem przez jego lekarkę zdania, że marzy jej się trójkąt miłosny z jej przyjaciółką i jakimś mężczyzną (cudnie brzmiące w ustach Allena "e menaż..") buduje scenariusz, w którym niezbyt młody i nienachalnie przystojny Fioravante, delikatny, spokojny, ze spojrzeniem spłoszonej sarny stałby się ucieleśnieniem macho, idealnym do spełnienia tej zachcianki. A on sam, delikatnie nazywający się menadżerem (bo przecież nie alfonsem) będzie takie spotkania organizował zadowalając się uczciwym procentem od stawki ustalonej za spotkanie. Mimo początkowych oporów Fioravante rozpoczyna swoją karierę i pod pseudonimem odwiedza znudzone żony bogatych mężów by spełniać ich seksualne fantazje (czy aby tylko takie...?). Do czasu, aż przyjaciel poleci go - jako świetnego masażystę Avigal, zniewolonej przez religijne zasady i obyczajowe konwenanse młodej wdowie po rabinie ...

Film ma cudowny klimat, lekko staroświecki, co podkreślają przygaszone kolory wnętrz (sepia!) i delikatnie jazzująca muzyka, której na pewno warto posłuchać także osobno. Woody Allen wciąż gada, John Torturro raczej milczy, Sharon Stone jest wciąż pełna seksownej drapieżności (chociaż w scenie pierwszego spotkania z "żigolakiem" jest uroczo zawstydzona i zdenerwowana). Mimo "wiodącego tematu" nie ma tandetnego epatowania seksem, jest natomiast, choć to w założeniu komedia kilka momentów refleksyjnych i melancholijnych. Jest też kilka "smaczków" dla poszukiwaczy aluzji i nawiązań, nie zdradzę jakich, ale na pewno je wypatrzycie.

"Casanowa po przejściach" to film napisany i wyreżyserowany przez Johna Torturro, jednak jest to film bardzo allenowski. Gdybym nie wiedziała, kto go zrobił byłabym przekonana, że to kolejna opowieść Allena, może troszkę słabsza od "O północy w Paryżu", dla mnie zdecydowanie ciekawsza niż "Zakochani w Rzymie". To chyba nic złego, że uczeń, czy może admirator wzoruje się na swoim Mistrzu, nic złego, że chce opowiadać podobnie, podobne historie. Ja na pewno będę wypatrywała kolejnej.

Spośród dostępnych w YT zwiastunów wybieram dla Was ten, który najdelikatniej odkrywa ten film. Jeśli macie ochotę na nienachalny humor i subtelne wzruszenia, jeśli lubicie klimat starych wnętrz i muzykę jak z lat 40-tych, to planując wyjście do kina spójrzcie łaskawie na ten tytuł.




Poprzedni tydzień upłynął większości z nas pod znakiem deszczu i zimna. Mam nadzieję, że był to tylko chwilowy kaprys wiosny. Niech zwiastunem pięknej pogody będzie tęcza, którą sfotografowałam nad naszym domem godzinę temu. 




Miłego tygodnia!

15 komentarzy:

  1. Och, żałuję, że u nas takich kin z klimatem nie ma. Jest za to multi-kino z klimą :( pop cornem, i super nagłośnieniem, od którego wiele razy nabawiłam się migreny.
    Zachciało mi się bardzo pójść na ten film:) dzięki za podpowiedż, niezwykle sugestywną i jak zwykle wysmakowaną w słowach:)
    Pa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę mówiąc w starym "Kijowie" jest i klimatyzacja i dolby-surround i nawet popcorn można kupić, choć stoisko maleńkie i wciśnięte w kącik. I fotele bardzo wygodne są. Te wszystkie nowoczesności nie zabiły jednak klimatu prawdziwego kina i to w nim lubię. Pozdrawiam u progu nowego tygodnia.

      Usuń
    2. Byłam, zobaczyłam i ... zostałam pokonana:))) Czyli uległam na całej linii urokowi tego obrazu. To nie film. To coś, co zostaje w głowie, jak dobre wspomnienie. Jak smak dobrego wina albo wykwintnej potrawy, w której wszystkiego jest w sam raz. Jak książka, którą się czyta najwolniej, jak tylko można, by nie skończyła się zbyt szybko. Uczta dla uszu, oczu i ten spokój...
      W sali kinowej (seans na 21.15.) 6 osób. I sami swoi, choć obcy.
      Obok przyjaciółka.
      Cudne uczucie.
      Czegóż chcieć więcej.
      Tak lubię.

      Usuń
    3. Ale się cieszę, że Ci się podobał! Naprawdę. Ja wciąż mam przed oczami spokojna uliczkę gdzieś na Brooklynie, a w tle ta muzyka ... mmm.

      Usuń
  2. ha ha ha nawet nie czytam dzisiaj, bo....mam zamiar się też na niego przejść...
    Buziaki:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie koniecznie napisz, czy masz podobne wrażenia, czy może wręcz przeciwnie. Czekam z niecierpliwością na Twoją recenzję.

      Usuń
  3. Coś dla mnie, takie klimaty...idę jak w dym. Dziękuję za recenzję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Bestyjeczko :))) Miło, że wpadłaś.

      Usuń
  4. Witaj Miro, goszcze tu chyba pierwszy raz. Podoba mi się!
    Na ten film właśnie chciałabym pójść. Co prawda zwiastun nie zachęca mnie, bardziej pamięć o świetnych filmach Woodego. Masz rację, że opinię zawsze najlepiej wyrobić sobie samemu. Niemniej jednak dzięki za Twoją recenzję.
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam Cię serdecznie i cieplutko. Może to nie będzie Twoja ostatnia wizyta u mnie. Będzie mi bardzo miło, gdy jeszcze Cię spotkam, zwłaszcza, że po krótkich (na razie) odwiedzinach u Ciebie dostrzegam pewną bliskość .

      Usuń
  5. Na ten film wybieram się tylko z przyjaciółką bo nasi panowie, choć samego W. Allena bardzo lubią i cenią, to za jego filmami już nie tak bardzo przepadają:) Trochę drażni ich owa allenowska filozofia obecna w filmach bo to są matematyczne, typowo politechniczne umysły. A ja ją uwielbiam...
    Najczęściej jednak w czwórkę chodzimy do małego (jak na dzisiejsze standardy) kina, takiego co tłumy widzów widział w czasach dawnego państwa, po generalnym remoncie, pełnego uroku, z kameralną atmosferą, szatnią i kartą klubowicza. Najbliższy film to "Powstanie Warszawskie".

    Pozdrawiam i życzę spokojnego tygodnia
    Tomaszowa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja się "Powstania ..." trochę boję. Sporo czytałam o tym filmie, ciekawi mnie jak stare dokumenty zamieniono w "fabułę", ale nie wiem, czy psychicznie wytrzymam...
      Pozdrawiam.

      Usuń
  6. piękna tęcza..a mnie z mężem kiedyś tęcza towarzyszyła{ jak jechaliśmy autem} przez 40 minut..niesamowite to było przeżycie....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tęcza to radość, optymizm i nadzieja. Zazwyczaj budzi dobre skojarzenia. Niestety, żeby pojawiła się na niebie najpierw musi popadać. Tak jak w tej chwili nad Krakowem. Ściana deszczu. Mam wrażenie, że oberwały się wszystkie chmury a pioruny strzelają celują prosto w nasze dachy. W takich momentach docenia się wartość bezpiecznego dachu nad głową i ciepłego, spokojnego domu. I tego, że ten dom jest jednak na górce.
      Witaj w moich progach Patjolu... mam nadzieję, że zagościsz na dłużej.

      Usuń
    2. U mnie też burza:):)
      Zagoszczę, zagoszczę....
      Serdecznosci ślę:)

      Usuń

Twój komentarz jest dla mnie wyróżnieniem...