Powroty, powroty, powroty. Lubię wracać. Wracać do przeczytanych kiedyś książek, do filmów, które już widziałam, do wspomnień, do miejsc z przeszłości. Ale najbardziej chyba lubię wracać do domu. Do własnych czterech kątów, do własnego łóżka, do ulubionego kubka na kawę i do rytuałów niezauważalnych na co dzień, których brak czasem doskwiera, gdy jestem gdzieś poza domem na dłużej. I chociaż każdy wyjazd, nawet najkrótszy jest jak odświeżający powiew, jak zastrzyk nowości, odstępstwo od rutyny, to jednak dopiero otwierając furtkę podwórka, przekraczając próg domu czuję, że jestem we właściwym miejscu mojej życiowej układanki.
Miałam nadzieję, że po kilkudniowym pobycie w rodzinnych stronach będę miała materiał na długi post o powrotach do przeszłości. Niestety, w większości miejsc, które odwiedziłam nie znalazłam tego, co od tylu lat pielęgnowałam we wspomnieniach. Jedynie las wciąż stoi, jak stał i wciąż te same ścieżki go przecinają. I pachnie taka samo jak przed laty. Tak jak podejrzewałam dzieci nie dostrzegły tej magii, którą chciałam im pokazać. Grzybów niestety nie było, więc nawet tym nie mogłam ich zachęcić. Były za to pajęczyny osiadające na twarzach, kłujące gałęzie dzikich malin i jeżyn, tajemnicze "cosie" wpadające do kaloszy i uniemożliwiające chodzenie, ogólnie mówiąc NUDA i NIC CIEKAWEGO. Nawet jagody, wciąż przecież owocujące na krzaczkach były dla Młodej "jakieś dziwne" i na nic się zdało tłumaczenie, że te, które kupujemy w osiedlowym warzywniaku też ktoś zerwał w lesie. Tamte, pakowane w plastikowe pudełeczka były ok, te z krzaka były podejrzane. Przestałam namawiać, gdy zza pleców usłyszałam pytanie mojego dorosłego już od ponad roku Synia "a te żółte robaczki ze środka jagód też się je?" Zamarłam, bo jak żyję ponad czterdzieści lat nie słyszałam o "żółtych robaczkach" w czarnych jagodach. Kazałam sobie pokazać to "dziwo" i zamarłam po raz drugi, gdy okazało się, że Synio żeby nie schylać się do krzewinek jagód zerwał sobie podobne z solidnego krzaka kruszyny (chyba!). Na szczęście nie były smaczne, więc co zjadł to wypluł, ale już do wieczora wypatrywaliśmy ewentualnych objawów zatrucia.
W drodze powrotnej z lasu skręciliśmy jeszcze do wsi, w której mieszkali Dziadkowie, ale i tam ślady przeszłości zniknęły pod świeżym tynkiem nowych, murowanych domów i za coraz bardziej solidnymi i szczelnymi ogrodzeniami. A pamiętam, że gdy byłam dzieckiem płoty stawiano tylko od strony ulicy, z tyłu, za domami nie były potrzebne. Sąsiadom łatwiej było zachodzić do siebie od podwórza a my, dzieciaki ganialiśmy od końca wsi do końca niewstrzymywani przez furtki i parkany. A i te dwa wsi końce, między kościołem od wschodu i szkołą od zachodu teraz jakby zbliżyły się do siebie. Kiedyś była to wyprawa niemal po horyzont, teraz kilka chwil autem. Kościół już nie drewniany, sklepu od dawna nie ma, bo każdy i tak woli autem do pobliskiego miasteczka wyskoczyć a szkoła zamknięta na cztery spusty straszy pustymi oczodołami okien. I tylko jedno zostało jak wtedy - nadal nie ma chodnika, tylko piach ubity, teraz (o dziwo) już po obu stronach asfaltowej przelotówki. Pewnie już więcej tam się nie wybiorę, właśnie dlatego, by obrazy z teraz nie zatarły mi tych piękniejszych i bardziej kolorowych z przed wielu lat.
Tak jak nie wybiorę się już więcej na stary żydowski cmentarz leżący naprzeciwko domu moich Rodziców. W dzieciństwie właśnie tam najczęściej bawiliśmy się z naszą "bandą", przedzierając się przez krzaki, wspinając na drzewa i budując szałasy z gałęzi. Już wówczas cmentarzem był on tylko z nazwy, trzydzieści-kilka lat po wojnie nie było w miasteczku ani Żydów ani zbyt wielu śladów ich obecności. Wśród zarośli gdzieniegdzie tylko wystawały połamane resztki kamiennych macew, pod mchem skrywały się hebrajskie napisy. My dzieci, nie mieliśmy pojęcia czym były i skąd się tam wzięły. Świadomość, że "mogiłki" to nie przypadkowa kupa krzaków i drzew, ale miejsce pochówku i przede wszystkim fragment historii miasteczka przyszła dużo później. Poszłam tam z Małą, chciałam pokazać gdzie w jej wieku bawiłam się z przyjaciółmi w Tarzana, czy w Indian. Obeszłyśmy go wokół, ale nie miałam odwagi zapuścić się w głąb. Nie rozpoznałam tamtych ścieżek, zniknęły wszystkie "tajne wejścia", czyli dziury w drucianej siatce. Teraz nawet siatki już nie ma...
Nigdy więcej nie pójdę już na spacer wokół ogromnego sadu, na brzegu którego stał nasz dom. Można go było obejść naokoło, można było skrótem przebijać się przez środek. Stałym elementem naszych wakacyjnych zabaw były wyścigi do torów kolejowych (kto pierwszy do słupa?). Gdy przejeżdżał towarowy koniecznie trzeba było zatrzymać się i policzyć wagony, kiedy jechał osobowy machaliśmy do podróżnych i cieszyliśmy się jak wariaci, kiedy oni nam odmachiwali. Na końcu sadu stała drewniana komórka na skrzynki. Nikt jej nie zamykał, więc anektowaliśmy ją na nasz letni domek - meble ze skrzynek, jakieś naczynia przyniesione z domów, stare koce i już mieliśmy wspaniałą bazę na deszczowe dni. Od strony miasta był niewielki stawik w założeniu rybny, ale jedynymi stworzenia jakie w nim żyły były żaby. Był okropnie zamulony i zarośnięty zielskiem, ale komu to przeszkadzało. Kąpaliśmy się w tej błotnistej wodzie niemal codziennie, a jak nam się znudziło pływanie biegliśmy między drzewka i krzewy najeść się do woli owoców. Sad należał do szkoły ogrodniczej, więc rosło w nim wszystkiego po trochu - od czereśni, wiśni, śliwek po gruszki i jabłka w kilku gatunkach, porzeczki w trzech kolorach i agrest. Czegóż chcieć więcej ? Raj.
A potem raj zmienił właściciela, potem kolejny raz a teraz jest wielkim polem rzepaku i nie ma już ścieżek wokół i na przestrzał. Zabrałam Małża na spacer pod te tory, piaszczystą ścieżką wśród rzepaku i owsa i chociaż pięknie zachodziło słońce i sarnę zobaczyliśmy to już też nie było to ...
Powrót do przeszłości nie zawsze się udaje. Na szczęście powrót do domu przebiegł bez niespodzianek. Dzięki fantastycznym sąsiadom nasze kwiaty nie zwiędły, pomidory nie oklapły a kot nie usechł z głodu i tęsknoty. Nawet przez chwilę sprawiał wrażenie, że się cieszy na nasz widok :)))
Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja po każdym wyjeździe łapię "syndrom gniazda". Choćbym nie wiem jak posprzątała przed wyjazdem to po powrocie zaczynam układać, przekładać, pucować. Tak jak kot na powitanie ociera się o moje nogi tak ja "ocieram" się o moje cztery kąty. Ścierką do kurzu na przykład :))). Taki mus. Tym razem naszło mnie na pieczenie. Ledwie przekroczyłam próg domu dopadła mnie natrętna myśl, że muszę upiec drożdżowe bułeczki. Tym bardziej, że przywiozłam od Mamy słoik wiśni. No i upiekłam. I gdy z piekarnika zaczął dochodzić zapach ciasta, ciuchy kręciły fikołki w cicho szumiącej pralce a przede mną na stole stał mój ulubiony kubek z kawą poczułam, że jestem na swoim miejscu. Wróciłam.
Teraz sobie przypomniałam o tej piosence... wydaje mi się, że idealnie ilustruje powyższy tekst ...
Zadziwiające, jak przeżycia różnych osób, zupełnie sobie obcych... mogą być podobne...I ja próbowałam odnaleźć atmosferę magicznych chwil wakacji u dziadków pod Starym Sączem, pokazać ulubione miejsca swoim dzieciom.Niestety, nic dwa razy się nie zdarza, jak uczy poetka...dziś wszystko jest inne, pozbawione tamtego uroku...A moim powrotom do domu towarzyszą właśnie takie uczucia, jak opisane wyżej...Przyjemnie się czytało...pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńMirciu, przykro mi, że nie odnalazłaś wrót do przeszłości. I może już więcej nie szukaj, niech pozostaną gdzieś tam w głębi serca mocno porośnięte starą winoroślą. Znajdziesz je za każdym razem kiedy tylko zamkniesz oczy...
OdpowiedzUsuńWe mnie nostalgiczna przeszłość, która dzisiaj jest tak inna a w tamtej postaci już nigdy nie wróci powoduje głęboki smutek...
Dobrze, że dzisiaj masz swoje miejsce na ziemi :)
A czas płynie....Pieknie to opisałaś - pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńBardzo ładny post.
OdpowiedzUsuńtak, jest coś magicznego i wyczekiwanego z powrotu do domu:)))
OdpowiedzUsuńpiekne słowa, moja podróż w dziecinstwo mnie zabolała- wszystko nie to, inne, zwyczajne, zmienione
OdpowiedzUsuńFajne, Mireczko, że wróciłaś. Ja też lubię wracać do domu, bo to moje miejsce... Ciekawe, czy nasze dzieci mają takie piękne wspomnienia z dzieciństwa? Inne, ale też wyjątkowe...
OdpowiedzUsuńDziękuję jeszcze raz, buziaki!
Po poprzednim wpisie obawiałam sie trochę, że możesz wrócić rozczarowana z tej wyprawy w przeszłość. Mam coś podobnego za sobą. W domu moich dziadków - gdzie spędziłam kilka lat dzieciństwa, mieszkają teraz obcy ludzie. Drzewa wycięte. Wieś ucywilizowana - aż za bardzo. Te ogrodzenia, o ktorych piszesz... Nawet lasy wokół wsi zupełnie inne. Cóż - wszystko, co trzeba, jest w nas. Pozdrawiam serdecznie (dysząc z upału;)))
OdpowiedzUsuńMirro, czy ja Ci już pisałam, że uwielbiam Twoje wpisy? No uwielbiam i już!
OdpowiedzUsuń