niedziela, 8 lutego 2015

Książki niekonieczne i świecznik niedzielny ...



 Po mroźnej, ale pełnej słońca sobocie niedzielny poranek objawił nam za oknami krajobraz jakby w całości wyjęty ze stron powieści Camilli Lackberg. Nie bez powodu właśnie do tej autorki nawiązałam. Nie bez powodu a nawet z premedytacją pewną, bo chcę Wam powiedzieć o książce, którą z czystym sumieniem i bez wahania możecie ... ominąć w księgarni czy bibliotece. Tak, tak, nie przewidziało Wam się. Dzisiaj nie będę zachęcać. Przeciwnie.


 Książka "Zamieć śnieżna i woń migdałów" skusiła mnie nie tylko promocyjną ceną, ale właśnie nazwiskiem autorki, stawianej przez wydawców, recenzentów i czytelników na równi ze Stiegiem Larssonem, czy Henningiem Mankellem.  Nie tak dawno przeczytałam "Księżniczkę z lodu" tej samej autorki i chociaż nie zaryzykowałabym porównania do poziomu opowieści o komisarzu Wallanderze, to jednak nie żałowałam tych kilkunastu wieczorów spędzonych w towarzystwie bohaterów tego kryminału. Porządne czytadło na zimowe długie wieczory, czy na wakacyjne leniuchowanie pod gruszą. Niestety "Zamieć śnieżna ..." zawiodła moje i tak niewygórowane oczekiwania. Pomysł wydawał się niegłupi - członkowie rodziny bogatego przedsiębiorcy zjeżdżają do niewielkiego pensjonatu na wyspie, by tam spędzić święta. Razem z wnuczką seniora rodu przyjeżdża jej narzeczony, policjant, który już pierwszego dnia musi wyjść z roli gościa i zająć się rozwikłaniem przyczyny i odnalezieniem sprawcy nagłej śmierci jednego z członków rodziny. Zdany jest tylko na siebie, bo z powodu śnieżycy wyspa zostaje zupełnie pozbawiona kontaktu z lądem. Historia zamkniętej grupy ludzi, wśród której znajdują się ofiara (ofiary) i morderca to nic nowego. Od razu narzuciło mi się porównanie do "Dziesięciu małych Murzynków" Agaty Christie. Też wyspa odcięta od świata, też tajemnicze zgony. Niestety, tyle tylko wspólnego mają obie te historie a młodej szwedzkiej pisarce daleko do Mistrzyni Kryminału. Z każdą stroną (krótkiej na szczęście) powieści Camilli Lackberg przybywa bezsensownych, niczego nie wnoszących dialogów, absurdalnych tropów i wyjaśnień, dodatkowych wątków wprowadzonych "od czapy", ani nie wnoszących niczego do samej akcji, ani nie umotywowanych jakoś sensownie. Postaci ledwo muśnięte, przedstawione powierzchownie, nijakie. A zakończenie ... dla mnie mistrzostwo absurdu i niepotrzebnego przekombinowania. Oczywiście przeczytałam do końca, bo książka niedługa, straciłam na nią ledwie trzy wieczory, łudząc się, że może jednak, gdzieś bliżej końca sens powróci... Nie powrócił :))). W pierwszej chwili pomyślałam, że to może pierwsza książka autorki, jakaś wprawka młodzieńcza, wyciągnięta przez wydawcę z szuflady jej biurka i wydana szybko na fali popularności poprzednich powieści. Ale nie. Skąd więc taka "skucha"? Wypadek przy pracy, skutek pośpiechu, gonienia terminów. Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że po jej przeczytaniu raczej już nie sięgnę po kolejne książki Camilli Lackberg. I powtórzę, za koleżanką z pracy, której pożyczyłam tę książkę zaraz po kupieniu "niech już ona dalej pisze dla dzieci..." 

Oczywiście jesli ktoś ma inne zdanie na temat tej książki, to chętnie posłucham. Może naprowadzicie mnie na tropy, które przegapiłam, może zbyt pochopnie wydałam werdykt...

Żeby było zabawniej, kolejna z kupionych na empikowo-matrasowych promocjach książek okazała się jeszcze większą chałą. Nawet pisać mi się o niej nie chce. "Pracownia naprawiania życia" Valerie Tong Cuong, ponoć bestseller 2013 roku we Francji, wbrew temu, co napisano na okładce nie jest absolutnie "powieścią niosąca nadzieję, naprawiającą życie", nie jest też "oryginalna, mądra ani tajemnicza". Jest głupia i szkoda na nią zarówno czasu, jak i pieniędzy.
Na szczęście nie wszystkie moje ostatnie wybory okazały się pomyłką, jest szansa, że kolejny książkowy post będę pisała by znowu zachęcać do poczytania. 

Skoro nie mogłam się dziś pochwalić ciekawą lekturą a moje włóczkowe kwadraty, są na razie jedynie stosem wielobarwnych elementów i wciąż czekają na ostateczną wizję pokażę Wam coś innego. Świeczniki! 

 

Zeszłej wiosny kupiłam je na giełdzie staroci pod Halą Grzegórzecką od jakiegoś żula, który sprawiał wrażenie mocno "wczorajszego". Chciał dwadzieścia złotych za jeden. Od razu bym brała, ale miejsce zobowiązuje, trzeba się było chociaż troszkę potargować - zaproponowałam trzy dyszki za dwa. Sprzedawca był nieustępliwy a jego argument powalił mnie na kolana:
- Szefowo, ja za jeden dałem czterdzieści...
- No to widzę, że robi pan interes życia, odpowiedziałam podając "królowi sprzedaży chodnikowej" cztery dziesiątki... 
No rozczulają mnie do łez takie rozmowy. Jestem pewna, że świeczniki znalazł na jakiejś wystawce, albo przy sprzątaniu jakiejś piwnicy, bo zalatywały delikatnie stęchlizną, ale co tam, był w nich potencjał. Swoje jednak musiały odleżeć, nabrać mocy urzędowej. Wyjęłam je jesienią, oskrobałam z resztek brązowej farby i ... znowu odłożyłam do pudła na kilka miesięcy. Do dzisiaj, bo wreszcie przy niedzieli spłynęła na mnie wena. Wyciągnęłam białą farbę, gąbkę i wtarłam w surowe drewno tę biel. Delikatnie, niedużo, tak, żeby tylko rozjaśnić, ale żeby pozostawić widoczne słoje.

 

 Nie jest to jeszcze produkt finalny, ale pozostało mi już w zasadzie jedynie lakierowanie, więc wizualnie niewiele się zmieni. Chociaż ściana,na której docelowo zawisną nadal czeka na malowanie (wciąż zamiast spokojnego, czekoladowego brązu jest gipsowe szaleństwo na starym budyniowym tle), to miejsce nad stołem jest już wybrane. Nie mogłam się powstrzymać, żeby chociaż nie przyłożyć na chwilkę...


Przy wieczornych posiadówkach będzie nam towarzyszyć lampa wisząca nad stołem, ale świece migocące na tle ciemnej ściany na pewno dodadzą kącikowi jadalnianemu magicznego uroku. Mam nadzieje, że już niedługo, bo wreszcie przestaliśmy się łudzić, że sami ten remont doprowadzimy do końca i podjęliśmy decyzję - oddajemy nasz salon w ręce fachowców. W tym tygodniu szukamy ekipy, która zechce dokończyć, to, co rozgrzebaliśmy i może z końcem lutego (góra w marcu) przestaniemy mieszkać na placu budowy. Trzymajcie kciuki!


7 komentarzy:

  1. Mireczko, świeczniki są piękne! ach... jakbym takie chciała... cudownie wygladaja takie muśnięte bielą. będzie pięknie jak już skończycie :) i mocno trzymam kciuki żebyście się szyciutko z tym placem budowy pożegnali!

    i bardzo dziękuję za opinie w temacie książek. nie natknęłam sie na ten tytuł Camilli, ale przeczytałam 4tomy serii Ksieżniczki z lodu. obecnie czekam aż sie zwolni w bibliotece tom 5ty. i faktycznie, aż się nie chce wierzyć, że jest aż tak źle...

    ja natomiast odradzam "Rogi" autorstwa Hill'a (jeśli dobrze pamiętam nazwisko autora). myślałam, że to będzie coś na poziomie, zwlaszcza, że autor to syn S.Kinga. niestety, nie doczytałam do końca! ba, nawet do połowy nie doszłam. tej książki po prostu nie da się czytać! (a przynajmniej ja nie mogłam).
    szkoda mi tylko czasu, jaki na nią straciłam. teraz "Półbrat" powoli mi ten czas rekompensuje :) choć objętość nadal mnie przeraża!!

    uściski serdeczne! :)
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytając "Zamieć śnieżna i woń migdałów" też miałam wrażenie, że to nieudolna kalka Christie. Pozdrawiam Kajka :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach, szukacie ekipy!!! To ja się zgłaszam:))) Wezmę mniej od tego żula:)))No, powiedzmy 30 za metr :)))

    A serio - Miro, właśnie mnie też od 2 dni ręka świerzbi, by zjechać pewien badziew, którego nawet czytadłem nie nazwę, ale może nie dziś, nie dziś. Chciałam się wyciszyć, wyluzować, a chodzi po mnie stado mrów, O TAKICH!!! świeczniki chyba z fortepainu?Może kiedyś dokupisz resztę:)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Ha ha. Wszystkie lackbergowe przeczytałam. Tą też, tyle że pożyczyłam (na szczęście nie kupowałam) i miałam takie samo wrażenie. Gniot. Przedświąteczne czytadło napisane na kolanie. Wyrzuciłam z pamięci.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kochana, masz cierpliwość do remontu. Mogę tylko pozazdrościć.
    Świeczniki przepięknie przemienione. A co do książek i ja ostatnio kilka odstawiłam na półkę, bo niestety mimo usilnych starań nie byłam w stanie doczytać do końca.
    Pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
  6. Można powiedzieć, że jeśli jakieś rzeczy mają do nas trafić, to dokona się tego nawet za pomocą żula :)
    Są w świetnym stanie, więc i pan upierał się przy swojej wycenie. Po małym "tuningu" wyglądają jeszcze lepiej.

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie wyróżnieniem...