niedziela, 16 lutego 2014

"Ona"...




Wspomniałam wczoraj, że napiszę dziś kilka słów o filmie, na który wybraliśmy się w Walentynkowy wieczór. Pewnie wiele z Was już przeczytało gdzieś recenzje, bo film zbiera pochwały od krytyków i widzów, wiecie więc o czym jest, dlatego ja nie będę się wdawała w szczegóły. Jak zwykle boję się, by nie zdradzić zbyt wiele, żeby tym, którzy się na film wybierają nie zepsuć zabawy odkrywania i smakowania fabuły. A ta w przypadku filmu "Ona" nie jest zbyt rozbudowana. Nie ma tu intrygi, pościgów, poszukiwań, czy wartkiej akcji. W tej warstwie film jest spokojny, dzieje się w kilku zaledwie wnętrzach - mieszkaniu głównego bohatera, w jego pracy, kilku kawiarniach i na ulicy. Bo życie Theodora (Joaquin Phoenix z okropnym wąsikiem i w fatalnych spodniach), wrażliwca zarabiającego na życie pisaniem listów na zamówienie jest poukładane, niespieszne, że nie powiem nudnawe. I smutne. Jest sam, żona już odeszła od niego ale on wciąż nie może zdecydować się na podpisanie papierów rozwodowych rozpamiętując swoje małżeństwo jako jeden z piękniejszych okresów w życiu. Czas po pracy, którą chyba lubi i w której jest świetny spędza w domu grając w śmieszne gry komputerowe, z rzadka widuje się z przyjaciółmi, jeszcze rzadziej wychodzi na randki, bardziej pod przymusem niż z wewnętrznej potrzeby. Bo czuje, że nie ma już szansy na tak piękny związek jak ten, który łączył go z  Catherine ( Rooney Mara tak inna niż w "Dziewczynie z tatuażem", że "namierzyliśmy" ją dopiero dzięki napisom końcowym). Z ludźmi, których spotyka prowadzi zdawkowe, bezpieczne rozmowy, nie odsłania się, nie angażuje. Jest sam nie tylko w swoim przestronnym i wysmakowanym apartamencie z widokiem na miasto, jest samotny ze swoimi myślami, potrzebami i pragnieniami. Skuszony reklamą, kupuje gadżet, program operacyjny najnowszej generacji, który ma nie tyle  "sprzątać" zawartość jego poczty mailowej, czy komputera, ale robić to w sposób samodzielny wyczuwając potrzeby właściciela a nie tylko wypełniając jego komendy. Kilka pytań kontrolnych i już w komputerze Theo odzywa się Samantha (nie znalazłam recenzji, w której do frazy "głos Scarlett Johansson" nie byłoby dodane "seksowny" - nie wiem, na mnie kobiece głosy nie działają, więc nie skomentuję). Samantha jest tylko głosem, ale rozmowa z nią nie jest dialogiem z maszyną. Samantha z tonu głosu rozmówcy wyczuwa jego stan psychiczny, zadaje bardzo osobiste pytania, jest nie tylko zawsze dostępna i gotowa do rozmowy, ale autentycznie zainteresowana rozmówcą i zaciekawiona tym co on chce jej powiedzieć. Uważnie słucha, martwi się, wyczuwa emocje i idzie za nimi. Nic dziwnego, że Theodore coraz częściej włącza guzik aktywujący system, zabiera Samanthę na spacery, do pracy, do znajomych, aż w końcu uświadamia sobie, że ją po prostu kocha i że nie ma znaczenia, że nie jest ona realna.

Ktoś może pomyśleć, że ta historia jest bez sensu, że nikt normalny nie może zakochać się w systemie operacyjnym, że zakochać można się tylko w kimś rzeczywistym, kimś kogo można zobaczyć, dotknąć. Wszak nikt normalny nie zakochuje się w laptopie. A jednak gdy się nad tym głębiej zastanowić, to czy naprawdę jest to aż tak absurdalne? Czy nie jest tak, że w naszym świecie, który tak pędzi i w ten pęd popycha nas samych zaczynamy gubić właśnie to, co najważniejsze, taką szczerą bliskość wynikającą z prawdziwego i głębokiego zainteresowania drugim człowiekiem. By zaraz potem za tym właśnie tęsknić. Bo nie ma na to czasu, bo jest tysiąc spraw ważniejszych niż druga osoba. Nie łapiecie się na tym, że łatwiej jest puścić w biegu sms z emotikonką niż zadać sobie trud rozmowy, że piszecie mail zamiast zadzwonić? Bo sms, czy mail angażują nas tylko wtedy gdy sami tego chcemy i na tak długo jak chcemy. Możemy nie odpisać, możemy "uciąć" korespondencję, bo takie są reguły sieciowych kontaktów. Czy to jest lenistwo, egoizm, czy może strach przed zawodem? Nie łapiecie się na tym, że gdy jest Wam źle i chcecie o tym z kimś porozmawiać, nie ważne, czy przez telefon, czy twarzą w twarz, to gdy tylko zaczynacie mówić co Was boli, co Wam leży na duszy, to druga strona od razu przeskakuje na " a ja...". Słucha, ale nie słyszy, bo tak naprawdę niespecjalnie ją te nasze bolączki obchodzą. Bo ma swoje problemy i taką samą potrzebę wyrzucenia ich z siebie. I wtedy milkniecie, chowacie się ze swoimi problemami do środka i zaczynacie żałować, że zadzwoniliście, przyszliście, że zaczęliście w ogóle tę rozmowę. I marzycie o sytuacji, gdy druga strona nie tylko będzie słuchać, ale też reagować na Wasze słowa, na Was, że będzie zainteresowana, zaangażowana, skupiona na Was. I szukacie tego gdzie indziej, niektórzy właśnie w komputerze. Nie ma jeszcze tak zaawansowanych systemów jak filmowa Samantha, ale czy czaty, internetowe fora, czy choćby nasze blogi nie są namiastką takiego związku? Czy nie angażujemy się w nie właśnie dlatego, że po drugiej stronie szukamy ludzi myślących podobnie, czujących jak my, podzielających te same zainteresowania. Czy nie otwieramy się przed nimi bardziej niż przed osobami znanymi w realu, czy wreszcie, w skrajnych przypadkach nie spędzamy w świecie wirtualnych znajomości więcej czasu niż w realnym właśnie dlatego, że ten wirtualny zaspokaja nasze potrzeby emocjonalne? A może ktoś z nas właśnie na tym małym ekranie laptopa odnalazł miłość, przyjaźń, która choć istnieje tylko w świecie wirtualnym jest tak silna jak ta przeżywana w przestrzeni realnej. Czy przez to jest gorsza, płytsza, mniej ważna?

Takie pytania chodzą mi po głowie od kiedy obejrzałam film Spike'a Jonze. I nie ważne jak sobie na nie odpowiem, ważne, że je sobie zadałam. I to jest ogromny walor tego filmu. Jeśli więc macie ochotę spędzić dwie godziny niespiesznie, bez fajerwerków, w pastelowej scenografii, wśród nienachalnych dźwięków fortepianu w tle, to kupcie bilet na film "Ona". Ja na pewno jeszcze nie raz do niego powrócę. 

 

16 komentarzy:

  1. AAAAA to system komputerowy jest. WIdziałam jeno zajawki i mialam wrazenie, ze ta ONA nie sitnije i widze że nie. No to kiedys obejrze ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Istnieje... nie istnieje...w sumie...
      Buziaki!

      Usuń
  2. Mira, Ty powinnaś recenzje do magazynów filmowych pisać!! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A może, kochana, Ty już takie recenzje piszesz??? Przyznaj się!;)))
    Postaram się obejrzeć ten film, czuję, że będzie mi się podobał.
    A z innej beczki - dziś naprawdę wiosna u nas, skowronki śpiewają!
    Uściski:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piszę, piszę, takie jak ta powyżej i jeszcze Was nimi zamęczam. A wiosna znów się schowała, ale wierzę, że nie na długo. Czuć ją w powietrzu coraz bardziej. Całusy.

      Usuń
  4. A wiesz, że zadaję sobie ostatnio takie właśnie pytania... staram się jak mogę być dla moich bliskich, ale mam ostatnio wrażenie, że jakoś wciąż za mało... że umyka mi tyle rzeczy... myślę o tym... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli nam zależy, to wciąż będzie nam się wydawać, że za mało. Taka pokrętność zadziwiająca.

      Usuń
  5. Czytałam sporo recenzji na temat tego filmu i każda zachęca mnie, aby go koniecznie obejrzeć.
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  6. Bodajże wczoraj ...nie dalej jak wczoraj Anna G. przekomarzając się z Wojtkiem M. przedstawiła piosenkę z tego filmu w cyklu zgubione znalezione powodując chwilę zasłuchania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To niebywałe, ale ta cicha melodia, śpiewana delikatnym, drżącym głosem przebiła się przez kompletnie pozbawiony magii gwar mojej biurowej codzienności. I choć tylko jednym uchem, ale i ja wyłowiłam ją z tego gwaru. I dzięki Trójce na tych kilka chwil znowu wróciłam do "Onej". W pewnym sensie więc słuchaliśmy jej razem.

      Usuń
  7. dzieki , na pewno sie wybiorę ( wybierzemy?) przy jakiejś okazji...

    OdpowiedzUsuń
  8. To film, który będzie się dobrze oglądać nawet na małym ekranie, w domowym zaciszu. Ja już wypatruję wersji na płytce. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie wyróżnieniem...