niedziela, 11 września 2011

Mój 11 września 2001


Tak, wiem... data 11.09.2001 i skrót WTC będą dziś na całym świecie powtarzane tysiące razy w dziesiątkach języków. Telewizje znowu przypomną nam obrazy, które wielu wciąż nosi pod powiekami. Obrazy, które do tego dnia kojarzyliśmy jedynie z amerykańskimi superprodukcjami, filmami, które pokazywały nam jak dzielny amerykański naród rękami i głowami swoich najlepszych i najodważniejszych przedstawicieli ratuje świat przed zagładą. Obojętnie, czy byli to najeźdźcy z kosmosu w swoich ogromnych jak miasto talerzach, czy obcy zrzuceni na Ziemię przed tysiącami lat i akurat teraz wyrwani z uśpienia, czy wreszcie terroryści, szaleńcy czy inni psychopaci owładnięci żądzą niszczenia, zabijania a w najlepszym przypadku porywania w celu przeróżnym zawsze celowali w tereny Stanów Zjednoczonych. Chociaż kula ziemska wielka jest i okrągła to tak się widać obraca, że dla wszelkiego Zła celem (przypadkowym) zawsze jest Ameryka. Oczywiście śmiejemy się z tej mocarstwowej megalomanii, ironicznie komentujemy fakt, że Obcy zawsze mówią po angielsku i mdli nas obowiązkowe zakończenie z brawami dla bohatera i łopotem amerykańskiej flagi zasadzanej z tryumfalną miną na czubku wrogiego pojazdu. To tylko film. Można oglądać i dać się porwać pewnej konwencji, można też wyłączyć i poczytać książkę albo iść na spacer.

Ale tego "filmu" nie można było wyłączyć, zignorować czy obśmiać. Ten film, chociaż pokazywany wielokrotnie tego dnia i przez dni kolejne nie nudził. Oniemieliśmy z przerażenia, że to się dzieje NAPRAWDĘ. Że to nie wizja Spielberga, Emmericha czy innego reżysera, tylko najprawdziwszy fakt. Fakt niepojęty, nieprawdopodobny, porażający w swojej bezwzględności. Fakt, który wyglądał jak początek końca, bo skąd mieliśmy wiedzieć czy to tylko tam i teraz, czy może dopiero się zacznie ogólnoświatowa masakra. Wyobraźnia karmiona latami przez hollywoodzkich scenarzystów podsuwała koszmarne dalsze ciągi. Cały świat zastygł w niemym bezruchu czekając aż opadnie dym, jaki wzbiły opadające jak domki z klocków wielkie wieże.

Ale zanim to wszystko się stało toczył się powoli całkiem zwyczajny wtorek. Ciepły, słoneczny, jeszcze letni. Dla naszej trójki szczególny, bo właśnie tego dnia wieczorem mieliśmy odlecieć na wymarzone wakacje do Grecji. Piszę "trójki", ale Ola też już z nami była. Jako dwumiesięczna fasolka bezpiecznie mościła się w moim brzuchu. Kubas poszedł rano do przedszkola, Małż do pracy a ja już miałam urlop i kończyłam pakowanie walizek. W zasadzie wszystko było zapięte na ostatni guzik, więc kręciłam się po domu, coś tam sprzątałam, zajmowałam ręce, żeby się nie dać opanowującej mnie zazwyczaj przed wyjazdami reisefieber. Akurat wycierałam kurz na regale, gdy w wiadomościach radiowych podano, że jakaś awionetka uderzyła w budynek w Nowym Jorku. Pamiętam, że przypomniał mi się od razu wypadek, w którym zginął JFK Junior i przez głowę przeleciało mi tylko krótkie "ciekawe kto tym razem?" Kompletnie bez jakichkolwiek emocji, przecież każda pełna godzina niesie właśnie takie wieści, o wypadkach, zamachach czy napadach. Oswoiliśmy się z tym bo przeważnie dzieją się "gdzieśtam" , a że jest tych zdarzeń dużo, to w tej masie serwowanej nam dzień w dzień tracą swoje jednostkowe tragiczne przesłanie. No więc jednym uchem wpadło, drugim wypadło. Skończyłam sprzątanie, wypiłam kawę, jakoś niedługo potem wrócili chłopcy i pojechaliśmy na lotnisko.

Godzina czasu do odprawy... łaziliśmy po hali, przyklejając nosy do wystaw. Trzy sklepiki na krzyż, więc nie było wiele do oglądania. Siedliśmy w końcu obok jakiegoś włączonego telewizora. Gadające głowy zebrane w studiu, nic nie słychać, bo to jednak lotnisko i gwar, ale za chwilę zamiast głów pojawia się film a na nim samolot wbijający się w wieżowiec. Pewnie jakaś zapowiedź wieczornego filmu. Jednym okiem wleciało, drugim wyleciało, oczy przecież muszą pilnować zwierconego sześciolatka, który już się nuuuuuuudzi. Tylko dlaczego wokół tego telewizora robi się tak tłoczno? I dlaczego ludzie mają takie przerażone miny. Film jak film. Nie takie "Armageddony" się widziało. Mniejsza o to, wołają nas do odprawy. Nareszcie!


Po zdaniu bagażu i przejrzeniu podręcznych maneli byliśmy już w zasadzie jedną nogą w samolocie. Tylko, że ta druga noga jakoś nie mogła dołączyć. No to czekaliśmy znowu gapiąc się w telewizor. A w nim znowu te same gadające głowy?

Już lepiej słychać. O czym oni mówią? Jaki rejsowy? Jakie wieże? Przecież mówili, że awionetka. Jaki atak? Jacy terroryści? Co się dzieje? Jeszcze nie było wiadomo co to. Nie pamiętam, czy mówiono już o pozostałych samolotach. Pamiętam tylko rozpływający się po mnie niemal namacalnie, jak rozlany, gęsty syrop wielki duszący strach... Co się tak naprawdę stało? I pytania przelatujące w głowie jak błyskawice. Czy to już koniec, czy dopiero początek końca? Co mamy robić? Przecież miało być tak wspaniale, wakacje, greckie plaże, ciepłe morze... jak teraz lecieć, kiedy tam spadają samoloty. Czy tylko tam? Czy na razie tam? Czy ... czy...czy?

Patrzyłam przerażona na Małża i wiedziałam, że musimy podjąć jakąś decyzję. Żadna nie wydawała się wtedy mądra i logiczna, ale w końcu zdecydowaliśmy, że polecimy. To miały być nasze pierwsze od kilku lat wakacje. Obiecaliśmy Kubie, że będzie pływał w ciepłym morzu. Jak mu teraz powiedzieć, że wracamy do domu, nie strasząc go opowiadaniem prawdy? Zresztą, jakiej prawdy? Przecież nikt nic nie wie! A co z Fasolkiem? Czy? ... nie, żadnych takich myśli. Lecimy na wakacje. Jeśli to miałby być koniec, to zdarzy się nam przynajmniej w pięknym miejscu. Tak mówiłam, a w środku trzęsłam się z przerażenia. Jak wsiąść do samolotu, kiedy przed chwilą widziało się na ekranie podobny samolot zamieniony w ognisty pocisk. Nigdy nie byłam fanką latania i zawsze powtarzałam, że gdyby Pan Bóg chciał żebyśmy to robili, to by dał nam skrzydła. Nie przemawiają do mnie statystyki, nie wpadam w euforię na widok ziemi z góry. Naziemne ze mnie bydlę i tyle. Muszę to lecę, najchętniej mocno zanietrzeźwiona, żeby nie myśleć. Wtedy jeszcze zanietrzeźwiano w cenie biletu...

Ale nie dane nam było od razu odlecieć. Teraz to brzmi jak jakaś fantazja scenarzysty filmów klasy C, ale gdy tam w telewizorze pokazywano po raz n-ty wieżę WTC obok nas z taśmy do prześwietlania bagażu zdejmowano właśnie niewielką podręczną aktówkę a jej właściciela ... młodego człowieka o śniadej cerze i krótkich czarnych włosach odprowadzano właśnie w asyście żołnierzy WOP gdzieś na stronę. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby ciąg skojarzeń podpowiedział jedyne, logiczne wytłumaczenie. Młody Arab ubrany w skórzane spodnie i długi czarny skórzany płaszcz i ta aktówka o zawartości, która wzbudziła niepokój pograniczników. A więc u nas też ??? Zamiast kolorowych wizji błękitnego nieba, białego piasku na plaży i zieleni gajów oliwnych w głowie miałam tylko wielkie wykrzykniki i znaki zapytania. Ale dobrze... przecież "udaremnili atak". Niedługo pocieszałam się tą myślą, bo pierwszym, co zobaczyłam wysiadając z lotniskowego autobusu był długi, czarny, skórzany płaszcz.

I aktówka.

Lot był krótki, jakieś dwie godziny a ja już do końca nie mogłam opanować nerwowego drżenia kolan...

A na miejscu, w apartamencie kablówka bez polskich stacji (a miały być), więc przez dziesięć dni oglądaliśmy te same ujęcia tyle, że z greckim, angielskim albo niemieckim komentarzem. Słowo wojna przewijało się na dolnym pasku obrazu telewizyjnych wiadomości odmieniane przez wszystkie przypadki. W jedynym sklepie nie było żadnych, poza greckimi gazet, więc choć czas upływał my nie wiedzieliśmy wiele więcej niż we wtorek. Niewielkie greckie miasteczko na lewym "palcu" Chalkidiki żyło sobie tak, jakby za oceanem nie zdarzyło się nic godnego zakłócenia ich wrodzonej niespieszności. I ten ich kojący spokój udzielał się powoli i nam. Do tego stopnia, że gdy w samolocie powrotnym zobaczyłam tego samego "Araba" nie poprosiłam stewardessy o kolejnego drinka.
Może dlatego, że tym razem był od stóp do głów ubrany na biało ...




To było moje wspomnienie o 11 września 2001. Ciekawa jestem jak Ty pamiętasz ten dzień.


* - zdjęcie, to plakat, dostępny TUTAJ ...


18 komentarzy:

  1. nie podejmę wyzwania. Ta data to widok ludzi stojących na gzymsach, skaczących, ból i łzy.

    OdpowiedzUsuń
  2. To dzień niedowierzania. Tylko człowiek, człowiekowi...
    Ściskam

    OdpowiedzUsuń
  3. przez cały ten wtorkowy dzień nie włączałam ani radia ani telewizora...nie miałam zielonego pojęcia co się dzieje...około 19....nie wierzyłam...do dziś mi trudno w tę tragedię uwierzyć...

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszę się ,że napisałaś o tym dniu...ja nie miałam odwagi, ale myślę ,że każdy powinien tego dnia choć przez chwilę pomyśleć o osobach ,które tam zginęly..To najczarniejszy koszmar...

    OdpowiedzUsuń
  5. Tego dnia wróciłam wcześniej z pracy. Oglądałam wszystko na żywo w przekazie tv. Teraz są takie czasy ,że oglądamy wojny na żywo. Tylko nie wszystkie. Te mało spektakularne i mało medialne nie. A każdy dzień w Kabulu, czy Groznym jest pełen łez i rozpaczy. Smutne czasy. Pozdrawiam refleksyjnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Mimo, iż media wciąż raczą nas relacjami z wojen i katastrof, wiadomości 11 września przyjęłam z przerażeniem i oniemiałym niedowierzaniem, które mieszały się we mnie z ogromnym współczuciem...
    Myśląc o takich wydarzeniach często zadaję sobie pytania: Jak długo jeszcze człowiek będzie sięgał po akty terroru i napaści wojennych? Jak długo jeszcze będzie zabijał dla przyjemności lub z powodu przekonań politycznych, religijnych lub społecznych, w których nigdy nie będzie jednomyślności?
    Mimo, iż mam wiele życzliwości do ludzi, czasem dostrzegam w nich troglodytów, którym przyszło żyć w technologicznie wysoko rozwiniętym społeczeństwie, a których psyche i duchowość za tym rozwojem wciąż nie nadąża...

    Dobrze, że są ludzie, których postawa i postępowanie przeczą temu smutnemu wnioskowi.

    OdpowiedzUsuń
  7. No to miałaś "ciekawy" dzień mój był banalny. Po prostu cała rodzina oglądała wszystkie możliwie wiadomości z otwartymi buziami. Zły dzień i przyniósł następne złe decyzje, ale człowiek niestety ma w genach zabijanie i chyba sobie z tym sobie nigdy nie damy rady.

    OdpowiedzUsuń
  8. pamietam,że tego dnia od rana zajęta bylam porzadkami, sprzataniem i prasowalam, gdy w tv zobaczylam ataki na WTC...w weekend bylam na weselu kuzynki, rozmawialam z rodziną, ktora przyleciala z US na wesele i miala wracać w tygodniu...prasowalam i plakalam...balam się...bo to wszystko wydalo mi się nieslychanie osobiste...balam się o rodzine, ktora miala wsiaść w samolot...a potem mialam koszmary...niezbyt czesto ale przez kilka lat pare razy do roku snialam,ze uciekm spod wieżowcow w ktore uderzył samolot...

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja tego dnia była w pracy, więc wiadomości obejrzałam dopiero późnym popołudniem...Podobnie ja większość patrzyłam z niedowierzaniem...jak to się mogło wydarzyć....a jednak...
    Podziwiam, że wsiedliście w ten dzień do tego samolotu...ja bym nie miała odwagi...również nie lubię latać...generalnie kierujemy się z mężem zasadą, że jedziemy na wakacje tylko tam gdzie można dojechać samochodem...oboje na szczęście jesteśmy zgodni w tej kwestii:)
    Pozdrawiam cieplutko

    OdpowiedzUsuń
  10. to był dzień wyjęty jak z filmu... jechałąm samochodem ze znajomymi haha hihi i nagle muzyka w radiu została przerwana i podano komunikat...zapadła głęboka cisza...a potem to już strach niepokój tysiące pytań... trudny czas!!!!:)

    OdpowiedzUsuń
  11. Och, Miro, takiej traumy nie przeżyłam ani wcześniej,ani nigdy potem. Byłam z młodzieżą na wymianie w Niemczech,1000km od domu. Wraz z niemieckim przyjaciółmi w ich domu rwałam sobie włosy z głowy widząc te maleńkie ludzkie spadochroniki, ten ogień, ten dym i popiół.Kolejne doniesienia i wielka niewiadoma, co jeszcze... gdzie....kiedy...
    Strach o bliskich i o podopiecznych w pierwszych chwilach - nie do opisania. Myśleliśmy,że to jakaś hekatomba na światową skalę się szykuje.Skamieniała rozpacz, nerwowe telefony do domu, wspólny płacz przez słuchawkę, słowa pociechy, że u nas w porządku, a mimo to... Nazajutrz rozmowy z młodzieżą, ich przerażenie, nasz paraliż wewnętrzny,a na zewnątzr opanowanie i rozsądek, i to polsko-niemieckie pojednanie młodzieży w obliczu takiego nieszczęścia. Jakież to w tym aspekcie było dla nas budujące,że nie ma zgody w nowych pokoleniach na terror i zbrodnię masową.Ale nadal drżę tym samym przerażeniem i czuję tak samo, jak 10 lat temu, gdy pomyślę...

    OdpowiedzUsuń
  12. Ty kobieto powinnaś książki pisać. Przeczytałam to z zapartym tchem ,nawet nie odebrałam własnie dzwoniącego telefonu...
    Dodam tylko tyle,że moja kuzynka pracowała w Pierwszej Wieży na 17 piętrze, udało jej się uciec, żyje...
    Cała moja rodzina była w szoku, gapiliśmy się we wszystkie newsy, czytaliśmy listy zaginionych ...

    OdpowiedzUsuń
  13. Strasznie się wtedy bałam. Mąż przewidywał, że teraz się zacznie. No i się zaczęło. Jena misja, druga... a ja cięgle w strachu.

    OdpowiedzUsuń
  14. Pamiętam ,że właśnie odbywały się zajęcia z malarstwa, gdy ktoś wbiegł do pracowni i prawie wykrzyczał tę tragiczna wiadomość. Zgromadzeni w sali patrzyli po sobie jakby szukali potwierdzenia ,że to jednak głupi żart....jak się później okazało rzeczywistość przerosła nas wszystkich.

    OdpowiedzUsuń
  15. Pamiętam przerażenie i niedowierzanie. Nie chciałabym przeżywać tego w takich okolicznościach jak Ty.

    OdpowiedzUsuń
  16. Dziękuję za tę notkę. Ja miałam u siebie nie pisać nic, ale może wreszcie się zbiorę... Chyba warto, minęło 10. lat...

    Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  17. To ciekawe, że nawet po latach od takich ważnych wydarzeń świetnie pamiętamy co w danej chwili robiliśmy. Ja wtedy miałam dyżur na Komisji Alkoholowej, uzupełniałam akta, kiedy mój kolega wbiegł i wykrzyczał "Będzie wojna - Żydzi napadli na Amerykę". Nie miałam dostępu do TV więc dopiero późnym wieczorem dowiedziałam sie o czym naprawdę mówił. Nigdy nie zpomnę też 10 kwietnia 2010, kiedy w radio padł komunikat o tej strasznej tragedii malowałam pokój w naszym nowym domu. Dokładnie pamiętam w którym miejscu ściany wtedy byłam.
    Lubię Twojego bloga też za Twoje socjologiczne podejście i chęć poznawania zdania innych, prowadzenia dialogu. Jesteś mądra i wrażliwa.
    Pozdrawiam cieplutko!
    Iwona

    OdpowiedzUsuń
  18. Kochana Miro.. coś jednak jest w tym co napisałaś o jakiejś mistyce między nami. I pomyśleć, że w tym roku 11 września ja... ..leciałam samolotem właśnie z Grecji... do Polski.. Twój post.. wspomnienie i do tego wszystkiego moja ukochana Lisa.. ech Mira... siły nadprzyrodzone są wielką tajemnicą..

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie wyróżnieniem...