środa, 30 listopada 2011

Weekend jak nagroda ...

Nie wiem jak inni, ale ja zawsze z niecierpliwością wypatruję weekendu. Dni powszednie mijają mi wprawdzie dość szybko, ale głównie na pracy. W piątkowy wieczór zamykam firmę na kłódkę i przynajmniej do niedzielnego wieczora nie zaglądam, nie myślę, nie martwię się...no dobra...rzadziej zaglądam, mniej myślę i staram się nie martwić.
Oczywiście większość weekendów mija w taki sposób, że nie jestem w stanie po jakimś czasie odróżnić tego z początku lipca od tego z połowy października. Bo cóż wydarza się w weekendy? Ano takie atrakcje jak paniczne nadganianie zaległych domowych porządków, pranie, prasowanie, doczyszczanie zakamarków i szczelin, omiatanie pajęczyn i wyciąganie "kotów" spod mebli (chociaż w tym wyręcza mnie świetnie nasza Luna). Oczywiście jeszcze duże tygodniowe zakupy, a przy okazji kursowanie po mieście w poszukiwaniu butów, kurtek, białych bluzek albo ciemnych spodni, prezentów dla koleżanki albo brokatu na zajęcia plastyczne. Itp. itd. w zależności od kalendarzowo-imprezowej okoliczności. Zawsze na wczoraj i zawsze nerwowo, bo przecież nie może być "jakaś" biała bluzka, kiedy nawet taka "nie jakaś" zaakceptowana w sklepowej przymierzalni w domu okazuje się "głupia" (czy tylko ciuchy mojej Córci mają takie niskie IQ, czy to powszechne wśród 9-10 latek?). Jest jeszcze takie najzwyklejsze nicnierobienie, przelewanie minut miedzy palcami, okrutnie czasochłonne i niestety powodujące wyrzuty sumienia. Ale poddaję mu się niestety, bo czasami najzwyczajniej w świecie brakuje sił i energii. Mijają mi więc te weekendy bliźniaczo do siebie podobne, tym bardziej więc cieszy i zostaje w pamięci taki, który z różnych powodów wyrywa się z rutyny i ucieka standardowi. Taki właśnie był miniony weekend i nawet jeśli z czasem zapomnę, że to był 25-27 listopad, to tym wpisem go sobie "na wieki wieków Blogger" uwiecznię.

Piątek - wrażenia kulturalne.
Wybraliśmy się do kina na "Szpiega". Czekaliśmy na tę premierę z niecierpliwością, bo sama obsada zdawała się gwarantować kawał dobrej, kinowej roboty. Gary Oldman, Colin Firth, John Hurt, to nazwiska, które biorę w ciemno. Z pełną premedytacją nie przeczytałam przed seansem żadnej recenzji. Już kilka razy recenzenci psuli mi zabawę zdradzając coś, co powinnam odkrywać dopiero w trakcie seansu. Dlatego ja też staram się nie mówić zbyt wiele o treści, powiem tylko, że podglądamy brytyjskie MI6 w latach 70-tych, czyli w środku zimnej wojny. Istnieje podejrzenie, że do samego szczytu Cyrku, jak sami o sobie mówią, dotarł radziecki szpieg i trzeba tego kreta odnaleźć. Zadanie to powierzono odesłanemu na przymusową emeryturę po jednej z nieudanych operacji agentowi Smileyowi. W tej roli Gary Oldman, mocno postarzony charakteryzacją, świetny jak zwykle. I dalej dzieje się owo szukanie. Dzieje się niespiesznie, ktoś by mógł powiedzieć nudnawo, ale to jest właśnie pasjonujące. To zbieranie drobiazgów, słów, kontekstów, które budują informację. Nie pościgi, nie strzelaniny, nie skakanie z dachu i wspinanie się na budowlane konstrukcje, ale mało widowiskowe, żmudne składanie puzzli. Szpieg w wersji Tomasa Alfredsona to nie śliczny i wysportowany Bond, który ratuje świat w krótkiej przerwie między piciem martini w towarzystwie pięknych kobiet a grą w ruletkę czy golfa. Agent z kart książki Johna Le Carre, która posłużyła za podstawę scenariusza to gość bez nazwiska, gość z nijaką twarzą i niegustownym płaszczu. Nie uśmiecha się na prawo i lewo olśniewając garniturem białych zębów. On raczej się nie wcale nie uśmiecha i niczym nie olśniewa. To nie Bond, (James Bond), to Mr Nobody.

Przeczytałam jeszcze raz to, co napisałam i tak sobie myślę, że chyba nikogo tą recenzją nie namówię na obejrzenie filmu :)))) A szkoda by było. Dlatego jeszcze na zachętę króciutki trailer.



Sobota - emocje- dużo dobrych emocji.
Wahałam się czy pisać czy nie pisać o tym, co przydarzyło się w sobotnie przedpołudnie. Ale myślę, że warto, ponieważ o rzeczach miłych i pozytywnie nastrajających warto pisać zawsze. Bo wiadomości złych i nieprzyjemnych mamy pełno wokół siebie i w życiu i w sieci. Dlatego warto je równoważyć tym, co może mało spektakularne, ale jakże ważne.

Wiele razy czytałam na zaprzyjaźnionych blogach o tym ile dobrego spotyka ludzi w związku z posiadaniem bloga, albo dzięki temu, że tego bloga mają. Poznajemy ludzi i miejsca, uczymy się od siebie nawzajem, podglądamy. Tworzymy małą społeczność pozytywnie zakręconych dziewczyn, które zawsze muszą mieć zajęte czymś ręce, dziewczyn kreatywnych, pełnych pomysłów, a przy tym dziewczyn o fajnej osobowości i wielkim sercu. Zapewne poza siecią też mijamy takie osoby, ale właśnie sieć, Blogger a zwłaszcza nasz rękodzielniczy zaułek dały nam szansę na to, by się nie mijać, ale by przysiąść obok siebie od czasu do czasu. Przysiadamy więc, bardzo symbolicznie i nienamacalnie, ale to nie przeszkadza w tym, by czuć się ze sobą tak samo dobrze, jak z przyjaciółką z jednej szkolnej ławki, czy koleżanką z akademika. Czasem jednak zdarza się okazja (albo same taką okazję stwarzamy) by przenieść naszą znajomość do świata realnego i żeby się najzwyczajniej w świecie zobaczyć na własne oczy.
Taką właśnie okazję zorganizowałyśmy sobie z Sunsette (TĄ Sunsette). Pomysł spotkania padł już rok temu, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Gdy przypomniałyśmy sobie o tamtych planach i uświadomiłyśmy, że minął równo rok, to już nie było zmiłuj. Przecież my nie sójki a spotkanie dwóch prawie Krakowianek to nie wyprawa za morze. No i ciach! Termin, miejsce, mail, mail, mail, sms, sms, sms, telefon i ciach! Sobotnim przedpołudniem spotkałyśmy się face to face, smile to smile i hand to hand udałyśmy się na kawę. Bardzo szybko "wybaczyłam" jej, że jest nie tylko obrzydliwie młodsza, ale też, że bezwstydnie wygląda na jeszcze młodszą. No gdyby miała dwa kucyki, to spokojnie mogłaby śmigać do liceum. Ograniczał nas czasowo rozkład jazdy, bo Sunsette musiała się do niego dostosować, więc zamiast zaplanowanej naprędce wspólnej przejażdżki do IKEA musiałyśmy się zadowolić przechadzką po galerii, ale oczywiście szlakiem sklepów z wyposażeniem wnętrz. To był bardzo przyjemny rodzaj galerianctwa i oczywiście owocny, bo nie obyło się bez zakupów. Ja uległam czarowi pięknego lampionu ze słoika, zwłaszcza, że kosztował grosze. Powzdychałyśmy razem do kilku rzeczy, które powalały urodą, ale też niestety ceną. No i oczywiście gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy ... o blogach i blogowaniu, o szyciu i dekupażu, o pracy, o domu, o życiu i o Damianie, no o wszystkim po prostu. Było naprawdę wspaniale i tak... normalnie.
Niestety w końcu trzeba się było pożegnać, ale obiecałyśmy sobie powtórkę. Na odchodnym dostałam cudowny prezent, którym chwalę się oczywiście, bo jest czym.



Zdjęcia niestety nie oddają cudnej miękkości tej tkaniny. Serducho wisi już na swoim miejscu, ale tam było totalnie niefotogeniczne, więc pozuje do zdjęć rozłożone jak Pamela A. na okładce Playboya :))) A ja przechodząc obok niego, kiedy już wisi na swoim miejscu, nie mogę się powstrzymać przed dotknięciem ( i tu znowu skojarzenie z Pamelą się nasuwa).

Niedziela - też była fajna, ale już nie będę nikogo męczyć jej opisem. I tak zmajstrowałam długaśny post.

Na pożegnanie pokażę tylko jak ostatnio wygląda moje miejsce pracy.



Luna ma w nosie prośby i przekładanie w inne miejsca. Tam jej dobrze i tam wraca z uporem maniaka. A ja dokonuję gimnastycznych cudów, żeby coś zapisać nie wkładając jej ołówka do oka.


Miłego wieczoru.

19 komentarzy:

  1. FAJNIE BY BYŁO JESZCZE GDYBYM MIAŁA KINO W MIEŚCI...TU POZWALAM NA ŚMIECH:)))NO OBCIACH...MIASTO PRAWIE STUTYSIĘCZNE...BYŁE WOJEWÓDZTWO.....POSZŁABYM JAK NIC...LUBIE TAKIE KINO...NO TO MOZE KSIĄŻKĘ PRZECZYTAM?:)))
    SERDUSZKO ŚLICZNE..ŁADNIEJSZE OD PAM:)))...A KOCIO...CO MU SIĘ DZIWISZ...ZAWSZE W POBLIŻU MYSZY:)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Kotu się nie dziw ,potrzebuje Twojego i komputerowego ciepła:)))Spotkania są mega fajne i też je lubię i doprowadzam do skutku kiedy się da,czyli przeważnie raz na miesiąc.Na filmie nie byłam i jak na razie się nie wybieram:))))pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. zazdroszczę wam tego spotkania i rajdu po sklepach-chyba jutro polecę do Ikea ,żeby choć mieć namiastkę galeriochodnictwa:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oooo, moje "szkolne" koleżanki były na tym filmie, ale ich nie porwał. Wiadomo, wolą Bonda :)))Ja zaś gustuję w fajtłapach typu Monk czyj Colombo w płaszczu bez formy i koloru :)))Zazdroszczę Ci soboty z Sunsette, ale ja Wam (się ) jeszcze pokażę, bo lubię Kraków :))))
    Buźka

    OdpowiedzUsuń
  5. Ho,ho spotkanie dwóch Blogiń i to jakich,zazdroszczę bardzo,musiało być świetnie.
    Luniaczka -wymiataczka
    buziaki

    OdpowiedzUsuń
  6. Miruś, kucyki w domu czasem noszę;)))
    A poza tym, przyćmione oświetlenie galeryjne bywa bardzo złudne;)
    Bardzo, bardzo się cieszę z tego naszego spotkania i mam nadzieję, że na następne nie będziemy czekać kolejny rok:)
    Zapomniałaś tylko napisać, jaki cudny prezent dla mnie przygotowałaś - jeszcze raz dziękuję!:)))
    Luna słodka...

    OdpowiedzUsuń
  7. Kocio przeuroczy, nie pozwala się panci przepracować, trzeba go docenić :)))
    Spotkania blogowe są naprawdę sympatyczne!Cieszę się, że miło spędziłaś weekend!:)
    Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  8. Ech, ja też z tych weekendowych wyczekiwaczy:-) a w Ikea udało mi się chwile pobuszowac w minioną niedzielę z moją siostrą:-)
    serdecznie pozdrawiam i życzę Ci kolejnych tak miło spędzonych weekendów

    OdpowiedzUsuń
  9. Wiem ile wrażeń może dostarczyć spotkanie blogowych koleżanek. Bardzo lubię te chwile. A Luna jest cudowna. Sama słodycz.
    Buziaki

    OdpowiedzUsuń
  10. Porządny kot musi wszystkiego dopilnować! A post bardzo fajny i wcale nie za długi (ja lubię długie). Do filmu mnie nie zniechęciłaś - raczej przeciwnie.
    Ninka.

    OdpowiedzUsuń
  11. Też należę do gatunków ludzi, którzy czekają na weekend - oddech od pracy. W przeciwieństwie do Ciebie lubię przed filmem przeczytać recenzję - ewentualnie mogę się z nią nie zgodzić. Dla samych nazwisk to i zła recenzja by mnie nie odstraszyła. Taki "zestaw" - to nie może być gniot :-) Bond jest dla mnie bardzo naiwny, z zadowoleniem pooglądałam Casino Royale - dopiero tutaj jest bardziej ludzki ze swoimi słabościami. Agent z nijaką twarzą to typ idealny :P
    Pozdrawiam serdecznie! Wytargaj kocińskiego za uszka ;) - może tylko tą "podkładkę" lubi, czy gapi się w monitor z upodobaniem?

    OdpowiedzUsuń
  12. Spotkanie na pewno było super:)) A ja też mam takie serducho od Agi:))
    buziaki!

    OdpowiedzUsuń
  13. Recenzja filmu jak najbardziej mnie przekonuje tym bardziej, że napoczynałam oglądanie Bonda w kilku odcinkach i po pięciu minutach byłam znudzona jak mops. To jest właśnie wielkie kino zaciekawić zwyczajnością, codziennością ludźmi niepięknymi, ale mającymi w sobie to coś. A z tym spotkaniem to bardzo ciekawa sprawa sama wyobrażam sobie takie spotkanie, z którąś z zaprzyjaźnionych blogowiczek i zastanawiam się ile rzeczy będzie wyglądało zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażam poczynając od wyglądu a kończąc na tym co się nazywa odbiór na tych samych falach. Zgodzę się, że miałaś bardzo ciekawy weekend.

    OdpowiedzUsuń
  14. Podpisuję się wszystkimi łapkami pod stwierdzeniem, że blogowa społeczność którą wspólnie tworzymy pełna jest ludzkiej dobroci, ciepła i miłych doświadczeń. :) Dostałaś piękny prezent, a Luna wie, gdzie siedzieć. ;) Siadanie na kartce papieru pozwala jej być naprawdę w centrum Twojej uwagi.
    Uściski serdeczne :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Podziwiam Cię, że Ty tak potrafisz... dłuugooo, "namiętnie", pisać... tak, że chce się czytać:) Fajne są te spotkania, ja tez ich ostatnio doświadczyłam. Pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
  16. Widzę, że bardzo dużo czytasz, ale piszesz zdecydowanie za mało. Może zamiast blogowania, pomyślałabyś o napisaniu książki? Myślę, że wszyscy chętnie zobaczyliby Twój Poukładany Świat w szerszej perspektywie. Pomyśl o tym. A Twoje prace są perfekcyjne. Pewnie niejedną osobę natchnęłaś do działania swoimi pomysłami. Nie wiem dlaczego ale ważka z poprzedniego wpisu zrobiła na mnie największe wrażenie. Może ta ulotność i kruchość? A może to, że w środku (nie tylko pudełka) jest to co naprawdę piękne, ważne i prawdziwe, a na zewnątrz to tylko wygładzony, błyszczący lakier i to co chcemy pokazać innym. Ważka, jak prawdziwa dusza, jest w środku. Zamknięta wewnątrz pudełka, jak dziecko bawiące się w chowanego, którego najlepszą kryjówką była "babcina" , stara, trzydrzwiowa szafa, pachnąca "niedośnionymi" snami i naftaliną ; ))
    Pozdrawiam NM

    OdpowiedzUsuń
  17. Witaj Miro. Widzę, że i Ciebie dopadają jesienne refleksje.Gonimy za czymś, ale kiedy się zatrzymamy, możemy lepiej dostrzec siebie w tym świecie, który tak nami zawirował.Dziękuję za ciepły wpis w mojej prowansji.I ja mam nadzieję na spotkanie z Tobą, choć nie mieszkamy blisko. Jednak bliskość nie jest tylko określeniem przestrzeni, nieprawdaż?
    A kot...czy sprawdzałaś go pod kątem współpracy z tajnymi urzędami...mam wrażenie, że on Ci się dobrał do ważnych informacji w kompie, uważaj!

    OdpowiedzUsuń
  18. Miruś dziękuję Ci za ciepłe słowa i gratulacje!Buziaki Kochana!:)

    OdpowiedzUsuń
  19. Onegdaj, dziewuszko jak to się stało że kota masz mego jak śpi u mnie na kolanach? (
    ja przepraszam że kota nazywam kotem, i że ona kociczka jest, ale u mnie w domu był zawsze kot i kocica, i choćby każdy miał imię przepiekne, to zawsze został kotem, nawet jak był kocicą:) przez duże K)

    serce no cóż tylko żeby nie odleciało:)chyba że nowego właściciela znajdzie:)

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie wyróżnieniem...