A nawet dwie :)))
Moja przygoda z Vermeerem zaczęła się dość zwyczajnie. Najpierw był film. Jeden z wielu, kupiony za grosze z jakimś pisemkiem. Z okładki spoglądała zapatrzona w przestrzeń piękna dziewczyna , ale bardziej niż ona zaintrygował mnie stojący tuż za nią mężczyzna. Zatopiony w niemym zachwycie stał tak blisko, że niemal muskał ją oddechem, ale też wystarczająco daleko, by ona tego nie dostrzegła. To bardzo malarskie i pełne subtelnego erotyzmu ujęcie z okładki było zapowiedzią równie subtelnej i pełnej kolorów opowieści o wielkim malarzu i dziewczynie, która stała się jego muzą. Historia jakich wiele - on i ona, prawie wszystko ich dzieli, żyją w swoich światach i funkcjonują w przypisanych im rolach społecznych, gdzie nie mam miejsca ani zgody na zmianę tego stanu. Ale pojawia się COŚ, jeden impuls, gest, słowo i już wyzwala się bliskość, która za nic ma konwenanse i zasady. I narodziny tej nienachalnej bliskości, delikatnej jak pajęcza nić więzi, pokazane w subtelnych gestach, spojrzeniach, czy choćby milczeniu bohaterów stanowią treść tego filmu. Przepiękna scenografia, kolory nadające obrazom pewną "mglistość", no i nastrojowa muzyka sprawiły, że zatonęłam w klimacie tamtych czasów.
Po obejrzeniu filmu ( nie raz i nie dwa :))) pobiegłam do księgarni po książkę, na podstawie której Peter Webber nakręcił swój film. I chociaż czytając, przed oczami miałam już bohaterów o twarzach Scarlett Johansson i Colina Firtha zaś dom i pracownię malarza widziałam taką jak w filmie, to jednak miałam wrażenie że poznaję zupełnie inną historię. I nie mam na myśli tych wszystkich zmian, jakie dokonał scenarzysta. To było raczej jak patrzenie z drugiej strony, jak słuchanie relacji innego świadka tych samych zdarzeń. Film pokazuje nam bohaterów widzianych z boku, przez kogoś trzeciego. W książce poznajemy tę historię oczami dziewczyny - natchnienia i muzy artysty. Czy dlatego, że autorką książki jest kobieta?
Oczywiście logicznym następstwem było poznanie prawdziwego Johannesa Vermeera i jego obrazów. Oczarował mnie spokój jaki z nich bije, przepiękne stonowane kolory i subtelne światło, wydobywające maleńkie detale. Jak choćby ową tytułową perłę z kolczyka w uchu dziewczyny z najbardziej znanego obrazu malarza.
Żadnego z nich nie mogę zobaczyć inaczej, jak tylko na reprodukcji w albumie. Mam też coś jeszcze. Mały symbol mojej fascynacji historią dziewczyny i Mistrza.
Kolczyki...
Dawno nie było muzyki, więc mały fragment na zachętę.
podchodzę do tego filmu jak pies do jeża ale tak mnie zachęciłaś,że wreszcie obejrzę:)
OdpowiedzUsuńKolczyki cudne i film cudny.
OdpowiedzUsuńOlqa, warto obejrzeć, również polecam.
Ten motyw jest piękny, niedawno robiłam szkatułkę na zamówienie właśnie z nim i była to prawdziwa przyjemność :) A kolczyki piękne :)
OdpowiedzUsuńDołączam sie do zachwytu i nad kolczykami i nad filmem(książki nie czytałam). Film mnie oczarował, nie wiem czy to historia, czy aktorzy czy caly ten klimat ale od tamtego momentu zostalam fanka Johanna Vermeera, jego twórczości,jego świata kolorów i barw.Postanowiłam, że koniecznie jeszce w tym roku pojade do jego rodzinnych Delft.
OdpowiedzUsuńJa niestety nie widziałam filmu ani nie czytałam książki, ale zachęciłam mnie skutecznie! każdy z nas ma taki swój film:) pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuńNie oglądałam. To znaczy zaczęłam, ale coś tam wypadło i ... nie ma motywacji do powrotu;)
OdpowiedzUsuńOLQA - jeśli lubisz malarskość i nastrojowość obrazu, pozorne "nic-nie-dzianie-się" w treści i muzykę, której niemalże nie ma, choć bardzo jest, to ten film Ci się spodoba.
OdpowiedzUsuńMarioPar - oj tak, tak. Kolczyki nie mojej roboty, to mogę chwalić do woli.
Aleksandro - widziałam tę szkatułkę i dech mi zaparło tak pięknie ją zrobiłaś. Zwłaszcza ten niesamowity połysk, który tak podkreślił urodę perły.
ABily - ciekawe, czy zostało w Delft choć trochę z klimatu tamtych czasów.
Ola_83 - mam takich fascynacji filmowo-książkowych więcej. o niektórych na pewno kiedyś napiszę.
Nivejko - a ja sobie chyba znowu włączę. Mundial za nami, wracamy do kina :))
Film boski, nie dość że kostiumówka to jeszcze z artystycznym wydźwiękiem. Książki nie czytałam - wolę czytać przed niż po, bo po tym już mam wyobrażenia filmowe nanoszone na tekst, jeżeli wiesz o co mi chodzi.
OdpowiedzUsuńCzytałam dawno temu podobną w klimacie pozycję i bardzo polecam: "Tulipanowa gorączka" Deborah Moggah.
Pozdrawiam
PS. lubię te Twoje książkowo-filmowe posty.
Aaaa i najważniejsze BARDZO BARDZO BARDZO podobają mi się kolczyki.
OdpowiedzUsuńU mnie była dokładnie odwrotna kolejność:) Najpierw uwielbiałam Vermeera, miałam kilka jego reprodukcji na ścianie, na album odkładałam uczniowskie jeszcze liche grosze...
OdpowiedzUsuńPotem zupełnym przypadkiem wpadłam na książkę. Byłam zachwycona. Ten klimat, to napięcie wiszące w powietrzu!
Do filmu podchodziłam z oporami, wiadomo, nie chciałam sobie "zbrzydzić". W końcu obejrzałam i ani nie zbrzydziłam, ani się jakoś nie zachwyciłam. Książka u mnie zdecydowanie wygrywa:)
Jeśli lubisz klasyczne malarstwo holenderskie, to tak jak Bestyjeczka gorąco polecam "Tulipanową gorączkę". Z tej miłosnej historii można się dowiedzieć więcej o tej sztuce niż z kilku mądrych opracowań historyków sztuki.
Pozdrawiam serdecznie!
Drodzy Mira, jesteś mądry, wiesz, że piękne rzeczy, które zawsze podziwiam.
OdpowiedzUsuńPiękny letni dzień
Iva
Miruś, uprzejmie donoszę, że przeczytałam Twojego bloga od deski do deski!I potwierdzam swe wcześniejsze groźby! :)) Będę tu stałym bywalcem! :)) I to nie jest moje ostatnie słowo, bo komentować tez zamierzam! :))
OdpowiedzUsuńBestyjeczko - ja też wolę najpierw przeczytać powieść a potem obejrzeć ekranizację. Zdarza się jednak film przychodzi do mnie pierwszy, czasami nawet nie wiem, że był zrobiony na podstawie książki i dopiero po jakimś czasie na nią natrafiam i wtedy już niestety bohaterowie mają twarze aktorów. Co oczywiście nie zawsze przeszkadza ;)). W przeważającej większości książka wygrywa z filmem. Chyba tylko jeden raz było odwrotnie. Gdy po obejrzeniu "Co się wydarzyło w Madison County" chwyciłam za książkę i ... przeżyłam okropny zawód. Nie wiem, czy to wina tłumaczenia, czy może aktorstwo Meryl Streep i Clinta Eastwooda dodało opowieści tej magii, której na kartkach powieści nie znalazłam. Ale to oczywiście tylko moja bardzo subiektywna opinia.
OdpowiedzUsuńA "Tulipanową gorączkę" dopisałam do mojego notesiku. Przyda się przy okazji kolejnej wizyty w księgarni :))
Jasnobłekitna - niezbadane są ścieżki naszych fascynacji ;)), fajnie, jeśli znajdujemy ludzi, którzy je z nami dzielą. Buziak!
Ivo - bardzo Ci dziękuję!
Sasia73 - podziwiam Twoją wytrwałość :)) I powiem Ci coś, co Cię zaskoczy. Wcale się nie boję, co więcej czekam z niecierpliwością na komentarze :))) Pozdrawiam cieplutko.
Pięknie to opisałaś...znów poczułam ten klimat i tajemniczość...film oglądałam 2 razy, bardzo mi się podobał...muzyka balsamem dla uszu - Pozdrawiam gorąco
OdpowiedzUsuń-aha, kolczyki śliczne!!!
Zamowilam ta ksiazke ostatnio dla mojej bratowej na spoznione imieniny!NIgdy nie slyszalam o tym pisarzu, ale tak zachecasz ze sama nie wiem czy najpierw ten film obejrzec czy ksiazke przeczytac!Czytanie jest bowiem dla mnie najlepsza forma spedzania wolnego czasu!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam